Norweski Leprous widziałem naprawdę wiele razy (czuję się w tym względzie wręcz prawdziwym weteranem), jednak takiego występu muzyków jeszcze nie zaliczyłem…
Pamiętam, jak dziesięć lat temu, po koncercie grupy w tym samym miejscu, wspominałem w relacji, że zespół zapowiadał ze sceny szef Progresji, Marek Laskowski, mówiąc, jak jest on dla niego ważny. I choć frekwencja nie była wówczas porażająca, cieszył się, że publiczności chcącej ich zobaczyć jest więcej, niż dwa lata wcześniej, jeszcze w „starej” Progresji. Pamiętam też, jak chyba już w prywatnej rozmowie, wyrażał jednak niedosyt, że taką formację, grającą taką muzykę, zauważa wciąż za mało osób. W minioną sobotę spełniło się pewnie jedno z jego „koncertowo-Progresyjnych” marzeń. Bo oto Leprous, zagrał na dużej scenie jego klubu, praktycznie wyprzedany koncert.
Stałem w tym ogromnym tłumie, w pierwszej części pod sceną, w drugiej na końcu sali, i zastanawiałem się, jak to im wszystko urosło! Pamiętam te pierwsze, kameralne dość koncerty, wszak też świetne. Dziś jednak grupa jest zupełnie gdzieś indziej. Z niesamowitą, stojącą na najwyższym poziomie produkcją. Fakt, podbitą spektakularnymi wybuchami ognia w kilku numerach. Jednak tak naprawdę broniącą się niebanalną, jedyną w swoim rodzaju muzyką i wykonawczą pasją. Bo przecież oprócz ekspansywnych świateł muzycy nie epatowali rozświetlonymi telebimami z animacjami, ograniczając się do wielkiej grafiki z ich ostatniej płyty z tyłu sceny. To co mnie najbardziej fascynuje, to fakt, że zespół osiągnął taki progres nie schlebiając fanom oferując im bardziej przystępne dźwięki. Przecież ostatni album nie jest łatwy w odbiorze i trzeba się w niego wgryźć, jak w każdą dobrą płytę. Co też ważne, na warszawskim koncercie było mnóstwo młodych ludzi, skutecznie równoważących „starych, progresywnych wiarusów” (bez urazy, sam do nich się zaliczam).
Cóż, wszystko tego wieczoru było perfekcyjne. Kapitalne, selektywne brzmienie, ekstatycznie reagująca publiczność szczelnie wypełniająca klub, świetna dyspozycja muzyków, w tym przede wszystkim wokalisty Einara Solberga, który śpiewał wręcz perfekcyjnie. Pamiętam trwające jeszcze dekadę temu zażarte dyskusje na temat jego specyficznego, wysokiego, bliskiego falsetu wokalu, dla niektórych kontrowersyjnego. Dziś to prawdziwe DNA tej norweskiej formacji. Jedno z kluczowych ogniw wyrazistego stylu, pięknie skontrastowane z miażdżącą chwilami muzyką.
Koncert odbywał się w formacie An Exclusive Evening with Leprous i był podzielony na dwie części odseparowane 15 – minutową przerwą. Dominowały oczywiście nagrania z promowanego Melodies of Atonement, których, w trwającym dwie i pół godziny występie, pojawiło się aż sześć. Poza tym artyści sięgnęli do prawie wszystkich płyt, w tym do najstarszego tej soboty Tall Poppy Syndrome, z którego wybrzmiało Passing. Chwilami miało się wrażenie, że to ich prawdziwe the best of! No bo The Price, Illuminate, Out of Here, Alleviate, Below, Castaway Angels, From The Flame, czy Slave. A zdaję sobie sprawę, że każdy z czytających te słowa mógłby wybrać inne kompozycje. Momenty? Było ich mnóstwo, od zabawnych pogaduszek Solberga, po występ chóru, składającego się z uszczęśliwionych fanów wybranych przez zespół, w Faceless. No i była zamykająca koncert druga część The Sky Is Red. Prawdziwa miazga, po której pozostał tylko długo unoszący się kurz.
Tekst: Mariusz Danielak
Zdjęcie: Michał "Angelus" Majewski [Maj Music]