Jako, że w ostatnich czasach muzyka fusion zajmuje w moim sercu miejsce dość szczególne, a na myśl o wszelakich związkach jazzu z rockiem nabieram rumieńców, postanowiłem wybrać się za granicę na unikatowe koncerty, których w Polsce póki co nie uświadczymy. Tym razem padło na Ołomuniec i Budapeszt.
Jazzrock, czy też fusion, bo róznie można to zjawisko nazywać, to pojęcia bardzo szerokie i prowadzą do wielu różnych artystów i ich oryginalnego balansowania między światami jazzu i rocka. Czasem owi artyści wywodzą się z jazzu, czasem z rocka, czasem doskonałym pomostem jest blues, a czasem... w zasadzie trudno określić. W każdym razie bardzo lubię te wszelakie związki zgłębiać, podobnie jak lubię podróżować. Dlatego podzielę się tutaj zapewne jeszcze nieraz swoimi wrażeniami, bo wyprawy na kolejne koncerty są w niedalekich planach.
ACT I
Billy Cobham’ Time Machine Project, 08.11.2024, Bounty Rock Cafe, Ołomuniec
Zanim o samym koncercie, dwa słowa na temat miejsca. Bounty Rock Cafe jest bowiem bardzo specyficzna, gdyż jest, jak nazwa wskazuje, rockową kawiarnią czy nawet bardziej pubem ze sceną i publicznością zasiadającą przy stolikach. Samo wejście zdobią dwie olbrzymie czarne podobizny gitary Gibson Les Paul, między którymi widnieje wizerunek Kena Hensleya z zespołu Uriah Heep, a logo klubu, które znajduje się nieco wyżej, jest w kształcie gitarowej kostki. Dlatego też doświadczenie koncertu muzyki fusion w takim anturażu było niezwykle interesujące.
Podczas występu bardzo szybko okazało się, że ten charakterystyczny szelest towarzyszący szybkim partiom werbla, który robił na mnie ogromne wrażenie podczas pierwszych odsłuchów płyt Mahavishnu Orchestra, wciąż jest obecny w grze Billy’ego Cobhama. Zresztą, perkusista, jak i cały septet muzyków, wydawali się grać z coraz większym polotem z każdą kolejną kompozycją. Ekspresja w improwizacji, przeplatana konkretnymi motywami granymi unisono forte, wywoływała u naszych południowych sąsiadów żywe reakcje, jakich wcześniej nie widziałem będąc nawet na rockowych koncertach w tym kraju. Prym w temacie wiodła tutaj, prześcigają się w kolejnych zwariowanych frazach, sekcja instrumentów dętych, którą stanowili: Antonio Baldino – trąbka, Andrea Andreoli – puzon i kradnący miejscami show, trzepoczący z lekką arogancją swoimi zaczesanymi na bok włosami, Björn Arkö - saksofon. Ale i gitarzysta Rocco Zifarelli pokazywał niejednokrotnie swój kunszt odpływając w wirtuozerskie partie – zwłaszcza te legato, zapewne inspirowane Allanem Holdsworthem. A co powiedzieć o klawiszowcu Joelu Lyssaridesie oraz schowanym w rogu sceny basiście Victorze Cisternasie, którzy raz po raz częstowali słuchaczy dawką swoich muzycznych wypowiedzi nierzadko zapuszczając się w dźwiękową dżunglę, jakże daleką od bieżącej tonacji.
Jeśli chodzi o repertuar, to słuchacze zorientowani na klasyczne fusion, z legendarnej już płyty „Spectrum” naprawdę nie mogli narzekać. Oprócz utworu tytułowego zabrzmiały bowiem również, nastrojowy „To the Women in my Life”, leniwie bujający „Le Lis”, czy kultowy „Red Baron” – na koniec koncertu. Punktem kulminacyjnym był oczywiście „Stratus” poprzedzony solówką Billy’ego, który zabrzmiał gdzieś w okolicach połowy setu, gdy perkusista był już wystarczająco rozgrzany. I tak oto (osiemdziesięcioletni!) Billy Cobham, z charakterystyczną bandaną na głowie i zamkniętymi oczyma, w skupieniu kontrolował ruchy swojego ciała, dosłownie odpływając w coraz bardziej intensywny trans, emanując niesamowitym groovem. Poza wspomnianymi kompozycjami pochodzącymi z crème de la crème w dyskografii artysty, zabrzmiały m.in. relaksujący „Bombay Chill”, czy „A Little Travelin' Music” z popisowymi partiami basu.
Pomiędzy jazzem a rockiem, czyli Fusion Eurotrip!
ACT II
Al Di Meola Electric Band, 09.11.2024, Erkel Színház, Budapeszt
Zacznę może od tego, że Al Di Meola to jeden z tych fenomenów muzycznych, który niezwykle sobie cenię. Bo, o ile artystów emanujących niesamowitym warsztatem czy szybkością, jest wielu, to w przypadku gitarzysty, po pierwsze wyróżniają go świetne kompozycje, po drugie wyraziste, punktowe frazy staccato, które są bardzo trudne do wyartykułowania. Jednak najważniejszą rzeczą jest fakt, że w grze Ala Di Meoli, używając kolokwialnego zwrotu, „wszystko się zgadza”, w kontekście rytmicznym i harmonicznym. A obie rzeczy nie należą do łatwych, bo w końcu mówimy przecież o jazzie. I jeśli wszystkie te aspekty zbierzemy okaże się, że niewielu artystów jest tak kompletnych.
Na obu budapesztańskich koncertach dało się to wszystko odczuć. Na pewno zaskoczyło mnie to, jak bardzo zespół grał z rockową, czy miejscami wręcz heavymetalową dynamiką i brzmieniem. Pewne partie poszczególnych instrumentów, w stosunku do ich studyjnych pierwowzorów, zostały przearanżowane. Niektóre zabrzmiały mocniej, inne zostały zaakcentowane przez sekcję rytmiczną, czy potraktowane zaskakującymi pauzami. Wszystko sprowadzało się do tego, że był to koncert o zupełnie innym ładunku, niż ten, który widziałem w Krakowie w roku 2007. Na pewno jednym z głównym powodów był fakt, że gitarzysta wrócił do swojej czarnej gitary Gibson Les Paul, która z uwagi na ciemną barwę, monumentalny przesterowany dźwięk i długi sustain brzmiała wystarczająco wyraziście i mocno, by przebić się przez pozostałe instrumenty, grające, jak wspomniałem, bardzo dynamicznie.
Chwilę po trzecim dzwonku, gitarzysta wraz z zespołem pojawili się na scenie urokliwego miejsca, jakim niewątpliwie jest teatr Erkel Színház. Al Di Meola, jak zawsze zresztą, prezentował się równie znakomicie, co grał. W okularach z grubymi oprawkami, białej koszuli, kamizelce i błyszczących „lakierkach” wyglądał naprawdę olśniewająco. Artyście towarzyszyli: Tom Brechtlein – perkusja, Gumbi Ortiz – perkusjonalia, Philippe Saisse – instrumenty klawiszowe oraz Dave Lowrey – bas.
Show rozpoczął się od utworu „One Night Last June” i od razu stało się jasne, że tego wieczoru po prostu będzie mocno, a wrażenie to pogłębiło bardzo energiczne wykonanie „Flight Over Rio”, a zwłaszcza jedna z końcowych progresji akordów, którą wspomogła przesterowana gitara przenosząc publiczność w świat na, nie jedyny tego wieczoru, moment z muzyką heavy. Oczywiście, jeśli chodzi o szybkie przebiegi w solówkach gitarzysty, to nie były one zagrane z zegarmistrzowską precyzją, jednak od siedemdziesięciolatka, grającego live, wymagać tego, po prostu, nie wypada. Zwłaszcza, grającego w takim stylu, tak czytelne, punktowe frazy. Za to vibrato, głównie w wysokich rejestrach, było wręcz fenomenalne! Niemal na samym początku tego niezwykłego wieczoru, gitarzysta przeniósł publiczność w świat historii jazzrocka, wykonując pierwszy utwór, jaki usłyszał wchodząc do salki prób legendarnego zespołu Return to Forever, a mianowicie „Beyond The Seventh Galaxy”. Nie zabrakło także kompozycji z początków solowej dyskografii artysty, takich jak „Midnight Tango” oraz „Casino”. W opozycji do, nazwijmy to, klasycznego materiału, zabrzmiał również fragment najnowszego wydawnictwa, czyli zadedykowana przez artystę swojej córce utwór – „Ava’s Dance in the Moonlight”. Jednak nieco więcej o nim znajdziecie w relacji drugiego z koncertów, która ukaże się już wkrótce. Gdy ostatni takt „Casino” wybrzmiał, zarządzono przerwę, po której Al Di Meola pozostał na scenie jedynie w towarzystwie gitary klasycznej grając kilkunastominutową składankę swoich różnych kompozycji.
Druga część koncertu od początku jakby chciała nam przypomnieć gdzie jesteśmy i co działo się przed przerwą. Mianowicie zaczęła się od mocnego perkusyjnego solo w wykonaniu Toma Brechtleina, który oprócz tego, że nie szczędził energii swym uderzeniom, to jeszcze miał dość nisko nastrojoną perkusję, co było słyszalne zwłaszcza w partiach tomów, które gdy zespół grał prężne unisono, dosłownie sprawiały, że było coraz bardziej monumentalnie. I świetnym przykładem jest tu wykonanie „Senor Mouse” w prawdziwie rockowej aranżacji, z ciekawą, świeżą solówką syntezatora Mooga, którą zagrał Philippe Saisse. Zresztą, klawiszowiec potrafił umiejętnie żonglować barwą swoich instrumentów pomiędzy syntezatorami, fortepianem, Rhodesem czy organami Hammonda. Poza wspomnianą kompozycją w drugiej części zabrzmiały także: „Egyptian Danza”, „Elegant Gypsy Suite” oraz „Pharoah Kings”. Na bis publiczność usłyszała fragment… „Come Together” z repertuaru The Beatles, który stał się pretekstem do powtórzenia otwierającego „One Night Last June” – tym razem z większą werwą. I tutaj muszę napisać, że do pełni szczęścia zabrakło mi „Race With Devil On Spanish Highway”, który byłby tu przecież znakomitą puentą.
Co ciekawe, na scenie grały momentami trzy instrumenty perkusyjne. Bo poza tym, że swoją pracę znakomicie wykonywali Tom Brechtlein na klasycznym zestawie, czy Gumbi Ortiz na perkusjonaliach, to czasem wspomagał ich sam Di Meola na rozstawionych bongosach, które traktował długimi pałkami perkusyjnymi. I słówko może jeszcze o Ortizie, który podczas swojej solówki chciał chyba zagrać z publicznością w klasyczne call – answer śpiewając motyw znany z utworu „Ring of Fire” w interpretacji Johny’ego Casha… w efekcie drugą część musiał dośpiewać sobie sam.
Pomiędzy jazzem a rockiem, czyli Fusion Eurotrip!
ACT III
Al Di Meola Electric Band & Mike Stern Band, 10.11.2024, Erkel Színház, Budapeszt
Nie będę się mocno rozpisywał na temat drugiego koncertu Ala Di Meoli. Wspomnę tylko, że był krótszy, bez akustycznego setu, a w związku z tym, jeszcze bardziej treściwy. Muzycy wydawali się grać z większym luzem i polotem. I będąc już sytym, jeśli chodzi o klasyczny jazzrockowy repertuar, mogłem skupić się np. na zainspirowanej córeczką artysty o imieniu Ava, przepięknej kompozycji - „Ava’s Dance in the Moonlight”, która znalazła się na najnowszej płycie artysty. Nostalgiczny, powoli rozwijający się dynamicznie utwór, z urokliwym fortepianem i graniem długim, jak na standardy gitarzysty, dźwiękiem, o niby walcowej rytmice, choć w nieparzystym metrum, wywarł na mnie naprawdę duże wrażenie.
A czytelników ciekawych szczegółów koncertu Ala Di Meoli odsyłam do poprzedniego tekstu, w którym to opisałem występ gitarzysty, który odbył się poprzedniego dnia.
Po krótkiej przerwie, dzielącej oba występy, na scenie pojawił się zespół Mike’a Sterna. Gitarzysta zapowiedział pierwszy utwór jako kompozycję swojej żony Leni – „Like a Thief”, która zagrała w nim na afrykańskim ngoni, żartując że będziemy musieli poczekać na nastrojenie tego instrumentu jakieś dwadzieścia minut. I w zasadzie od pierwszych dźwięków wydobytych z gitary Mike’a, wiadomo było jak świetny to kontrast do tego, co wcześniej grał Al Di Meola. Jasne, kremowe, skompresowane brzmienie gitary Fender Telecaster było czymś w rodzaju podanego po bardzo treściwej kolacji, lekkiego deseru. Jeśli do tego dołożymy dojrzałą ekspresję wokalną wspomnianej Leni Stern, taką pełną soulowego żaru czy partii falsetu, która nasuwa skojarzenia z Chrisem Farlowem, krążącą gdzieś wokół trzyakordowego motywu głównego, to mamy koegzystencję perfekcyjną. I groove, przede wszystkim, czyli to co cechuje amerykańskich gitarzystów. Przyznam, że przez cały koncert moja noga dosłownie sama tupała oddając się swingowej rytmice.
W drugim zaprezentowanym, tego wieczoru utworze „Connections” gra gitarzysty powoli nabierała rumieńców zabierając słuchaczy w coraz bardziej abstrakcyjne rejony, stając się coraz gęstszą i coraz bardziej dynamiczną. Lampowy sound z dwóch wzmacniaczy marki Fender unosił się po sali. Klimat ten nieco uspokoił saksofonista Bob Franceschini, grając z wczuciem kolejne frazy, choć szybkie, to dużo ciszej aż do momentu zdublowania czasu, gdzie dynamika znów narastała w powolnym crescendo. Za chwilę również Leni Stern pokazała dawkę swoich umiejętności grając solo, w którym nie zabrakło umiejętnie wplecionych dźwięków spoza tonacji. Kolejną kompozycją z najnowszej płyty artysty była „Echoes”, która rozpoczęła się, jak i zakończyła partiami gitary przepuszczonymi przez efekt delay. I tu, zupełnie jakby Mike pozazdrościł Di Meoli, nie zabrakło momentów monumentalnie rockowych. O odpowiednią moc zadbał bowiem perkusista Dennis Chambers fantastycznie operując zwłaszcza werblem. Sam gitarzysta również dał próbkę umiejętności wokalnych śpiewając z własnym instrumentem unisono oraz w harmonii.
W improwizowanej części koncertu Stern dał prawdziwy popis frazowania pozostając na scenie w towarzystwie żony i… cykającego hi-hatu, ale moją uwagę zwrócił również Chris Minh Doky, który na swoim elektrycznym kontrabasie zagrał świetne solo z użyciem loopów – również perkusyjnych, nie szczędząc przesterowania czy gęstości kolejnych partii.
Utworem, z katalogu Mike’a Sterna, który wywarł na mnie największe wrażenie podczas tego koncertu był „Chatter”. Bardzo żwawy, dynamiczny, z ciekawą polirytmią i dysonansami. Podczas pierwszych taktów czułem się jakbym był na koncercie zespołu King Crimson. Fantastyczna rzecz, która była świetnym zwieńczeniem koncertu. Na bis zabrzmiał jeszcze cover Jimmy’ego Hendrixa – „Red House”, w którym to gitarzysta zaśpiewał niemal jak czarnoskórzy mistrzowie bluesa sprzed sześciu dekad.
cdn.
Foto: JazzFest Budapest