Wiem, że dla wielu wiernych fanów to już nie jest Tangerine Dream. Bo w jego składzie nie ma żadnego z artystów, którzy tworzyli ten zespół w latach świetności. Nie ma też Edgara Froese, tego który w 1967 roku założył zespół i odszedł do lepszego ze światów 9 lat temu…
Jednak życzeniem Froese było kontynuowanie działalności formacji a występujący w niej od 2005 roku Thorsten Quaeschning dostał wsparcie od żony Edgara na prowadzenie dalej projektu pod tym szyldem. I tak oto legendarne „mandarynki” tworzy dziś trio Thorsten Quaeschning, Paul Frick i Hoshiko Yamane, które w takim składzie, w ramach krótkiej trasy po Polsce, pojawiło się w warszawskiej Progresji.
Nie będę ukrywał, że nie jestem purystą w zakresie „prawdziwości” Tangerine Dream i cieszy mnie, że ta muzyka w dalszym ciągu wybrzmiewa na żywo a ja mam okazję - jak zresztą wielu fanów - którzy bardzo licznie stawili się w czwartkowy wieczór w Progresji, z nią obcować. Tym bardziej, że poziom muzyków w TD występujących, jak i sama prezentacja sceniczna wciąż robią wrażenie. Do tego artyści wciąż nagrywają świetne materiały… Tak, jestem miłośnikiem ich ostatniej studyjnej płyty Raum i cieszę się ogromnie, że w tak szerokim zakresie wybrzmiała tego wieczoru.
Występ rozpoczął się kilka chwil po dwudziestej od krótkiej zapowiedzi Quaeschninga o tym, czego można się spodziewać podczas dwóch części koncertu i… jak długo będą one trwały. Ta pierwsza, 100-minutowa, rozpoczęła się od kultowych i przełomowych dla nich dźwięków z albumu Phaedra. A potem muzycy sięgnęli do bodajże 10 albumów prezentując wiele swoich „mocnych pozycji”, takich jak Dolphin Dance, The Dream Is Always the Same, White Eagle, Stratosfear, czy na sam koniec pierwszej odsłony, taneczne No Happy Endings. Zresztą, gdybym miał scharakteryzować jednym zdaniem tę pierwszą część koncertu napisałbym, że była nośna, atrakcyjna melodycznie i niezwykle przystępna. Tak jak wspomniałem wcześniej, ogromną radość dały mi utwory z Raum. Tym bardziej, że zostały zmodyfikowane i zabrzmiały inaczej. Był numer tytułowy, kapitalne Continuum i Portico oraz przepiękne i rozmarzone You're Always on Time. Po sążnistych, naprawdę niekończących się brawach, trio po kilku dłuższych chwilach wyszło na „obowiązkowy bis”, czyli trwające ponad pół godziny Session, już w zupełnie innych, stonowanych klimatach.
Koncert, mimo sporej długości, naprawdę nie nużył. Sprzyjały temu znakomite nagłośnienie, bogate, ekspansywne światła i ogromny telebim za plecami muzyków, na którym prezentowano animacje i filmy ubogacające muzykę. Pięknie w tym entourage’u wyglądali muzycy stojący na trzech podestach za swoimi zestawami klawiatur i komputerów. Szczególnie prezentował się sam dyrektor muzyczny, przesympatyczny i uśmiechnięty Quaeschning, mający za plecami to, co fani el-muzyki kochają najbardziej – prawdziwą ścianę pełną kabli, pokręteł i światełek, robiącą niesamowite wrażenie.
Kilka chwil po występnie, zgodnie z zapowiedzią, artyści wyszli do fanów na pogaduchy, podpisy i zdjęcia. Przemiły wieczór.