Przy okazji tej jubileuszowej trasy, świętującej ich czterdziestolecie, spojrzałem nieco wstecz i stwierdziłem, że – jeśli chodzi o koncerty Teatru Marzeń - jestem już niemałym weteranem. I to nie tylko dlatego, że po raz pierwszy oglądałem ich 22 lata temu, ale głównie z faktu, że w łódzkiej Atlas Arenie nowojorczyków widziałem już po raz dwunasty…
I choć od jakiegoś czasu ich występy w swej organizacji i strukturze odbywają się według pewnych stałych zasad (długie, trzygodzinne wieczory z przerwą, bez suportów), to jednak zawsze wywołują emocje. Czasami skrajnie różne. Tym razem, wydaje się, że głównie pozytywne i że słusznie należy im się miano ikony i legendy progresywnego metalu…
Przede wszystkim bardzo pozytywnie zaskoczyła frekwencja! Pamiętałem ich ostatni polski koncert w Warszawie, ze stycznia 2023 roku, na którym, kameralny w stosunku do Atlas Areny, stołeczny Torwar świecił pustkami. Tym razem może łódzki „okrąglak” nie był wyprzedany, ale wyglądał zacnie. Podobnie jak atmosfera zgotowana przez liczną i gorącą publiczność. Widoczna satysfakcja na twarzach muzyków zespołu nie była z pewnością kurtuazyjna.
Co wpłynęło na te wszystkie pozytywy? Może jubileuszowość trasy? A może przede wszystkim powrót po trzynastu latach na łono zespołu syna marnotrawnego, perkusisty Mike’a Portnoy’a? Dla wielu wszak prawdziwy Dream Theater jest tylko z nim! I był on niewątpliwym magnesem.
Grupa postawiła naturalnie na przekrojową setlistę podzieloną na dwie części odseparowane dwudziestominutową przerwą. Muzycy zagrali kompozycje aż z dziesięciu albumów. Najsilniej reprezentowany był klasyczny Metropolis, Pt. 2: Scenes From a Memory, z którego wybrzmiały cztery, chyba najbardziej rozpoznawalne numery: Overture 1928, Strange Déjà Vu, ultra ciężki Home i przepiękne, wzruszające The Spirit Carries On, jako przedostatni bis. Zaczęli wszak od Metropolis Pt 1. The Miracle and the Sleeper z Images and Words, którego początek wybrzmiewał jeszcze przy wiszącej kurtynie z logo trasy. Gdy tylko ta spektakularnie spadła muzycy ruszyli z potężnym riffowym ciężarem.
Momentów było mnóstwo. Jednym spodobała się przecudowna wersja Hollow Years, innym równie ujmujące This Is the Life z ważnym wprowadzeniem Jamesa LaBrie, jeszcze innym ceniona suita Octavarium. Nie można też zapomnieć o prezentowanym podczas tej trasy najnowszym numerze formacji, Night Terror, który zapowiada przyszłoroczny album, Parasomnia. Przyznam, że do tego koncertu sama kompozycja mnie nie powalała, jednak koncert pozwolił mi na nią spojrzeć nieco łaskawszym okiem. Najbardziej tego wieczoru przypadło mi jednak do gustu porywające wykonanie Stream of Consciousness. Równie imponująco wypadły też mocarne wersje Vacant i As I Am.
Muzycy byli w wybornej formie a wielotygodniowe lamenty nad formą LaBrie okazały się zbędne. To że wokalista od paru lat nie grzeszy perfekcyjnym wokalem jest chyba oczywiste dla każdego. Tu jednak – mimo kilku ucieczek w niższe rejestry - wypadł całkiem solidnie i cieszę się, że wciąż mogę obcować z tym charakterystycznym dla zespołu głosem.
Dopełnieniem udanego wydarzenia była, jak zwykle u nich, bogata produkcja sceniczna (ekspansywne światła – raj dla fotografów, imponujące lasery, podzielony na trzy części sceniczny ekran z licznymi wizualizacjami i teledyskami) i dobre, przynajmniej z poziomu płyty, brzmienie. Kto nie wpadł niech żałuje. Z drugiej strony, dość szybko będzie mógł ową nieobecność nadrobić, bo już w czerwcu zespół powróci do nas w ramach tej trasy i zagra w Operze Leśnej w Sopocie.