Nie ukrywam, że norweska Kalandra w ostatnich latach stała się bliska memu sercu, skutecznie podtrzymując przekonanie o wyjątkowości skandynawskiego rocka…
Dlatego nie mogło mnie zabraknąć na ich piątkowym koncercie w kultowych Hybrydach. Bo choć gościli już w Polsce kilka razy, to ten warszawski występ był jedynym w Polsce w ramach ich pierwszej headlinerskiej trasy! Wreszcie zatem można było ich zobaczyć i usłyszeć w pełnej krasie, z kompletną setlistą i na dłuższym dystansie.
Muzycy promują tym tournée swój najnowszy album, A Frame of Mind, wydany zresztą ledwie miesiąc temu. Nie będę owijał w bawełnę, że - choć to płyta nader udana – jest lepsza od ich urzekającego debiutu, The Line. Dlatego na utwory głównie z niego czekałem i nie zawiodłem się. Bowiem półtoragodzinny występ pozwolił go zaprezentować niemalże w całości! Wybrzmiało zeń dziewięć kompozycji, w tym powalające Borders, od którego moja miłość do nich się zaczęła, ale też The Waiting Game, od którego zaczęli występ, równie przepiękne Slow Motion, zwiewne Wonderland, natchnione Virkelighetens Etterklang, czy rytmicznie wyklaskane przez publiczność Brave New World, które zakończyło podstawowy set. Z nowych rzeczy poleciały Are You Ready?, I Am, Segla, The State of the World i Bardaginn, którym artyści zakończyli występ. Był też cover Wardruny, Helvegen, który parę lat temu pokazał ich niejako światu.
Uwagę przykuwała oczywiście zjawiskowa Katrine Ødegård Stenbekk w niebanalnej, pomarańczowej sukience i z kojącym, skandynawskim głosem, który brzmiał fantastycznie, choć sama Katrine podczas koncertu narzekała na jego kondycję. Po występie zresztą wyszła do fanów na rozmowy, zdjęcia i podpisy. Kompletności wydarzeniu dodały dobre brzmienie, bogate światła i klub zapełniony reagującą żywiołowo publicznością.
Przed gwiazdą wieczoru, trwający trzy kwadranse, koncert dała Włoszka Lili Refrain. Choć w zasadzie trudno go nazwać koncertem. Bardziej prawdziwym, muzycznym misterium, w którym artystka wprowadzała zebranych w swoisty muzyczny trans, pełen hipnotyczności i mroku. Lili ma niezwykły pomysł na siebie. I nie chodzi tu tylko o pomalowaną nieco demonicznie twarz. Podczas koncertu wykorzystuje bowiem kilka stacji zapętlających – między innymi dla bębnów, wokalu, syntezatorów i gitary – budując w ten sposób swoje kompozycje i nakładając w nich kolejne partie. Na żywo robi to kolosalne wrażenie i zmusza do refleksji nad ryzykownością takiej formy przekazu. Bo przy najdrobniejszej pomyłce także i ona się zapętla. Zatem i pod tym względem był to niezwykle emocjonujący występ.