Grupa Riverside w minioną sobotę zagrała jeden z bardziej wyjątkowych koncertów w swojej dotychczasowej, liczącej już ponad dwie dekady, historii…
Tym swoistym „wielkim finałem” warszawscy muzycy nie tylko kończyli przygodę z promocją albumu ID.Entity, ale też postanowili go uwiecznić dla potomnych na wszelkich możliwych nośnikach. Wiem, że artyści parę już takich wydawnictw mają, niemniej głównie były to rzeczy o fanklubowym lub bootlegowym charakterze, a zarejestrowany w 2008 roku Reality Dream nie spełnił oczekiwań artystów, do czego zresztą wrócił, także podczas tego koncertu, Mariusz Duda, wspominając… zbyt szeroką wówczas fosę oddzielającą zespół od fanów. I to była piękna, subtelna uwaga, która z pewnością wielu zebranym przekazała jedno: dziś ta fosa, choć też niemała, nie istnieje, bo Riverside i ich fani są w niezwykłej symbiozie. I ta unosiła się przez dwie godziny pod Torwarowym dachem. Ale po kolei…
Ciągnące się do dwóch wejść długie kolejki zwiastowały niemałe wydarzenie. Podobnie zresztą było w holu, pełnym gwarnych rozmów i następnych kolejek do trzech stoisk z „merczem”: zespołowego, fanklubowego i „progresyjnego”. Warto przy tej okazji dodać, że organizator tego wydarzenia, tak silnie związana z zespołem od samego początku, warszawska Progresja, przygotowała unikalną i limitowaną koszulkę upamiętniającą ten występ. T-shirty rozchodziły się jak świeże bułki i wielu fanów już niestety nie zdobyło swojego rozmiaru.
Sam koncert nie zaskoczył z pewnością setlistą tych, którzy śledzili rozgrzewkowe, przed tym finałem, występy na Wyspach. Dominowały oczywiście kompozycje z promowanego ID.Entity, z którego grupa pominęła tylko I'm Done With You. Ponadto, z ADHD i Love, Fear and the Time Machine były po dwie kompozycje [odpowiednio Egoist Hedonist i Left Out oraz cudownie i energetycznie rozpoczynające koncert #Addicted i Lost (Why Should I Be Frightened By a Hat?) ]. Nie zabrakło też absolutnie obowiązkowych 02 Panic Room i Conceiving You.
Momentów tego wieczoru było mnóstwo, poczynając od kapitalnego wykonania tanecznego i wyklaskanego rytmicznie hitu Friend or Foe?, wybuchu konfetti w niesamowicie nośnym Self-Aware, a na morzu świecących smartfonów w Conceiving You i nauce „cichego krzyku” w tym samym utworze kończąc. „Silent scream” stał się dla tej trasy czymś wręcz ikonicznym i niezwykle się cieszę, że został zapisany w profesjonalnej formie dla kolejnych pokoleń fanów. Trudno przy tej okazji nie wspomnieć o Mariuszu Dudzie, który już tradycyjnie miał świetny kontakt z publicznością. A to z właściwym sobie dystansem i przekąsem żartował z Michała Łapaja, który podczas występów bawi się zwykle z zebranymi „pstrykając w nich palcami”, gdy on sam śpiewa… o depresji, albo wreszcie liczył fanów z Polski i ze świata, bądź tych, którzy na ich koncercie są pierwszy raz i… za każdym razem wychodziły mu jakieś marne liczby. Do historii koncertu przejdzie z pewnością, jako swoisty leitmotiv, wypowiadane przez niego „subtitles later”. Miało to oczywiście związek z jeszcze przedkoncertowym dylematem artysty, w jakim języku prowadzić ten rejestrowany wszak dla świata koncert. Muzyk wybrnął z tego bardzo zgrabnie i za parę miesięcy będziemy mogli się o tym przekonać.
Na zupełny koniec pozwólcie mi na absolutną prywatę, której tu zwykle nie uprawiam. Ale był to również dla mnie wyjątkowy występ. Bo po raz pierwszy na rockowym koncercie byłem z moim 20-letnim synem (tak, w Dzień dziecka), który tak naprawdę nigdy Riverside nie słuchał. I co? I szczękę zbierał z podłogi przez długie minuty po występie, a ten był dla niego… zbyt krótki (mimo dwóch godzin!). Zatem zamiast wspominania przeze mnie światowej produkcji, brzmienia (tak! Torwar dał radę), czy ekspansywnych świateł, proponuję Państwu wziąć sobie do serca opinię nieco młodszego fana. Zresztą i dla mnie, choć nie zliczę już koncertów Riverside, które widziałem, ten faktycznie był najpiękniejszy.