W ten weekend szwedzcy bogowie ekstremalnego metalu powrócili do naszego kraju na dwa koncerty. W piątek Meshuggah wystąpiła w stołecznym klubie Stodoła, w niedzielę zaś zawitała do dawnej stolicy Polaków, Krakowa. W oczekiwaniu na główną gwiazdę wieczoru pojawiły się dwa rozgrzewacze: niemiecki Mantar oraz szwedzki The Halo Effect.
Chwilę po wpół do dwudziestej na scenie Stodoły przy intro w postaci „The Razors Edge” AC/DC pojawili się panowie z Mantar. Było to moje pierwsze spotkanie z tą bremeńską grupą. Mantar w języku tureckim oznacza grzyba, jednakże muzyka Niemców nie ma nic wspólnego z rockową psychodelią. Stylistycznie ich brzmienie można sklasyfikować na okolice sludge z elementami surowego black metalu, muśnięte odrobiną punkowej zadziorności czy nawet piwnicznego grunge. Ciekawe połączenie. Zespół istnieje ponad 12 lat i ma na swoim koncie kilka albumów. Ich utwory są bardzo skoncentrowane, pełne cierpkiej surowości, zarówno w warstwie instrumentalnej, jak i lirycznej bardzo dosadne. Nie są też zbyt długie, wystarczy nadmienić, że panowie w trwający nieco ponad pół godziny set zdążyli zmieścić aż 9 swoich kompozycji.
Kolejnym supportem był pochodzący ze Szwecji The Halo Effect. To z kolei zespół, za którym stoi, m.in. znany z — chyba można rzec, że już kultowego — In Flames, gitarzysta Niclas Engelin. Muzyka Szwedów to przykład świetnego i bardzo melodyjnego death metalu. Znakomite gitarowe riffy, rewelacyjna sekcja rytmiczna i, co przede wszystkim ich wyróżnia, znakomity warsztat wokalny Mikaela Stanne, który też przewinął się przez wspomniany In Flames, a potem możemy go kojarzyć m.in. z projektu Dark Tranquillity. Nie można mu też odmówić scenicznej charyzmy, ma świetny kontakt z publicznością. Po całym zespole widać było, że panowie świetne się bawią i granie na żywo sprawia im bardzo dużo zwyczajnej frajdy. Ja sam muszę przyznać, że nie niczego konkretnego się nie spodziewałem, a po zagranych tego wieczoru 8 kawałkach przyznaję, że dawno tak dobrze nie bawiłem się tzw. supporcie. Dla zainteresowany, grupa dotychczas ma na swoim koncie jedno długogrające wydawnictwo: Days of the Lost (2022) i na ten rok szykuje nowe.
Po tych obu różnorodnych i ciekawych zespołach, oraz dłuższej przerwie potrzebnej na przygotowanie sceny, przygasły światła i w głośnikach rozbrzmiała melodia… „Careless Whisper” wraz wokalem Georga Michaela, który zaśpiewał kilka wersów swojego wielkiego hitu. Po takim intro na scenę wkroczyli wizjonerzy z Umeå. Występ rozpoczęli potężnym „Broken Cog” z póki co ostatniego swojego studyjnego wydawnictwa — Immutable (2022). Zresztą z tej płyty zagrali trzy utwory (jeszcze „God He Sees in Mirrors” i „Kaleidoscope”), po dwa z konceptualnego Catch 33 (monumentalne „In Death — Is Life” wraz z „In Death — Is Death”) i Nothing („Perpetual Black Second” i można rzecz swojego klasyka — „Rational Gaze”) oraz po jednym z pozostałych krążków (Destroy Erase Improve, None, obZen, Koloss, The Violent Sleep of Reason). Pełna setlista znajduje się pod tekstem. Muzyka Szwedów to jak sama nazwa wskazuje obłęd i czyste szaleństwo. To jeden z tych naprawdę nielicznych, około metalowych zespołów, który nie tylko wymyślił siebie, ale przede wszystkim stworzył coś zupełnie nowego — djent. W tym co robią i jak grają są nie tylko pionierami, ale ich brzmienie [podobnie jak np. Amerykańskiego Sunn o)))] jest absolutnie unikatowe i nie do podrobienia. Każdy, kto w przypływie nomen-omen szaleństwa porwał by się na kopiowanie ich stałby się natychmiastowo marnym plagiatorem.
Koncerty na tej trasie podzielone są niejako na dwie części, które oddziela charakterystyczne i nieco robotyczne „Mind's Mirrors”. W drugiej część pojawiają się trochę starsze kompozycje, jak wspomniane „In Death…” z Catch 33, „Humiliative” z EP’ki None, czy jakże pięknie pokręcone „Future Breed Machine” — najstarsze w tym zestawie, pochodzące z albumu Destroy Erase Improve. Charakterystyczne brzmienie, niskostrojone gitary, połamane, matematycznie riffy, wybitna sekcja rytmiczna, której tak naprawdę bliżej do awangardowego jazzu niż klasycznego metalu. To co na swoim zestawie perkusyjny wyprawia Tomas Haake przyprawia o podziw, zdumienie i wariactwo w jednym. Mamy też pięciostrunowy bass Dicka Lövgrena, któremu takoż bliżej do jazzu i jego okolic niż „klasycznego metalu”. Wreszcie legendarny Fredrik Thordendal i jego onieśmielające, czarne, ośmiostrunowe Ibanezy, które dodają muzyce Meshuggah tak charakterystycznego „połamanego” brzmienia. Jestem również pełen podziwu dla wokaliz Jensa Kidmana, który „wrzeszczy” w „meszuge” od samego początku. Mogę jedynie żałować, że koncert trwał około 70 minut, ale zdaję sobie sprawę, że Kidman wokalnie daje z siebie naprawdę wszystko, a dzień przed i dzień po jego struny głosowe mają podobny wycisk. Chapeau bas! Po właściwym secie zespół powrócił jeszcze na dwa bisy w postaci „Bleed” i „Demiurge”. A ze sceny schodził przy akompaniamencie… „Boombastic” Shaggy’ego. Ot dowcipnisie. I choć anturaż na scenie był dość skromy, pozbawiony zarazem zbędnego patosu to muzycznie i emocjonalnie był to naprawdę (prze)potężny występ!
Meshuggah to absolutny fenomen, który nieprzerwanie trwa już bezmała cztery dekady. Potwierdzają to na każdym swoim wydawnictwie i na koncertach. Kto nigdy nie widział tej piątki szwedów w akcji na żywo powinien to czym prędzej nadrobić. Wcale nie zdziwił mnie fakt, że warszawski koncerty został sporo wcześniej wyprzedany, a na krakowski wydarzenie z tego co dowiedziałem się w piątek zostało jeszcze jedynie kilka pojedynczych biletów. Oni nie biorą jeńców i — wiem, że się powtarzam — są fantastyczni. I szaleni!
Lista utworów:
Intro: Careless Whisper (George Michael)
1. Broken Cog
2. Rational Gaze
3. Perpetual Black Second
4. Kaleidoscope
5. God He Sees in Mirrors
6. Born in Dissonance
antrakt: Mind's Mirrors
7. In Death - Is Life
8. In Death - Is Death
9. Humiliative
10. Future Breed Machine
Bisy:
11. Bleed
12. Demiurge
outro: Boombastic (Shaggy)