Choć od koncertu Sorry Boys w warszawskiej Stodole upłynęły już trzy dni, to emocje, które towarzyszyły mi tego sobotniego wieczoru wciąż we mnie tkwią…
Nie ukrywam, że mam słabość do tej stołecznej formacji i śledzę jej poczynania od lat. Widzę też, jak długą i piękną drogę przeszła do miejsca, w którym dziś jest. A to miejsce było widać w miniony weekend. Kultowy warszawski klub, dla wielu miejsce magiczne, do tego wypełnione publicznością po brzegi. No i sam koncert. To już produkcja przez duże „P”. Od strojów muzyków (z wiodącą pod tym względem Belą Komoszyńską, która jak zwykle pokazała się w wyjątkowej kreacji), po brzmienie i ekspansywne, bogate światła.
To jednak nie produkcja decydowała o tym, że ten prawie dwugodzinny koncert minął dla mnie i pewnie dla wielu innych, w mgnieniu oka. Bardziej muzyczna szczerość i emocje płynące ze sceny. Sorry Boys jest dziś zespołem, który potrafi pięknie balansować między popowym mainstreamem, pełnym atrakcyjnych i nośnych melodycznych tematów, a intrygującym brzmieniem z bogatą aranżacją i świetnymi tekstami. Zresztą ich ostatnia, ubiegłoroczna płyta, Moje serce w Warszawie, która została nominowana do tegorocznych Fryderyków, idealnie to uosabia.
I z niej grupa tego wieczoru zagrała cztery kompozycje (Moje serce w Warszawie, Dzień dobry, Robinson, Miasto Warszawa). Najsilniejszą reprezentację miał jednak Renesans, który wybrzmiał prawie w całości (pominięto tylko Petrykorę), a zaraz po nim Miłość z sześcioma reprezentantami (w tym spinającymi tę płytę Jesteś pragnieniem i Absolutnie, absolutnie). I tylko Roma i Hard Working Classes doczekały się po jednym reprezentancie. Jak patrzę dziś na ten bogaty zestaw kompozycji to sobie myślę, że ci z obecnych na sali, którzy jeszcze nigdy nie słyszeli Sorry Boys, w sobotę dostali niesamowitą pigułę, z tym co u nich najlepsze.
A najpiękniejsze momenty? Wykonania Carmen i Miasto Warszawa, które choć bez gości z wersji studyjnych (odpowiednio Kayah i Dawid Tyszkowski) wypadły magicznie. Z drugiej strony emocjonalnego bieguna były ultra przebojowe i taneczne Fudżi oraz Dzień dobry (choć też bez fizycznej obecności Roberta Gawlińskiego). Bela tradycyjnie miała niezwykle gorący kontakt z publicznością, to emanując radością, to zmuszając ją do zadumy (komentarz do utworu Robinson, czy nawiązania do wojny w Ukrainie, bądź konfliktu w Strefie Gazy). Jak zwykle też tańczyła wśród publiczności schodząc do niej ze sceny. No i było wreszcie Absolutnie, absolutnie z gremialnie śpiewanym refrenem, prawie na finał, bo wszystko skończyła niesamowita Warszawa czeka. Niezwykły wieczór.