Po latach obcowania z żywą muzyką, przeżycie każdej kolejnej, jak to niektórzy lubią określać, „sztuki”, sprawia, że prawdopodobieństwo użycia słów: „To był jeden z najlepszych koncertów, jakie kiedykolwiek widziałem”, drastycznie spada.
Tym razem jednak, bez cienia wątpliwości, mógłbym podpisać się pod powyższym cytatem. Bo jakże inaczej podsumować wydarzenie tak kompletne, jak wtorkowy koncert australijskiego gitarzysty Tommy’ego Emmanuela? Jakich innych słów użyć, gdy przysłowiowe czapki z głów dalej pozostają w rękach, a na samo wspomnienie tego koktajlu emocji, jaki zaserwował licznie zgromadzonej publiczności sam mistrz, rumieńce znów pojawiają się na twarzy?
Główna refleksja, która naszła mnie podczas całego występu to próba znalezienia odpowiedzi na pytanie jak daleko w tak dostojnej symbiozie z instrumentem można się w ogóle znaleźć? I gdzie tak naprawdę jest granica? Jak można grać w tak zaawansowany rytmicznie sposób, dyscyplinując się jedynie tupaniem nogami? Jak można mieć tak fantastyczną kontrolę nad harmonią? Wreszcie, jak jeden człowiek i gitara akustyczna mogą stworzyć nie tylko, po prostu nie nudne, a totalnie porywające show fundując wycieczkę w dosłownie każde rejony emocji? Od podziwu i zachwytu nad wirtuozerią w technice i artykulacji, przez nostalgię dzięki budowaniu świetnych, wysublimowanych melodii, zaskakiwanie głośnymi akcentami, które raz po raz pojawiały się znienacka, aż po momenty radosne i luźne, w których w pełni można było poczuć, że oto jesteśmy właśnie na koncercie muzyki rozrywkowej z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Nim jednak padną konkrety, napiszę jeszcze o cichym bohaterze wieczoru, którym jest gitarzysta występujący przed główną gwiazdą, ale i razem z główną gwiazdą w końcowej części koncertu. Panie i Panowie - Richard Smith. Może nie jest tak ekscentrycznym showmanem jak Tommy, ale wysokiej klasy umiejętności gitarowych, na pewno nie można mu odmówić. Zarówno Richard, jak i Tommy wynieśli na zupełnie inny - bardzo wysoki poziom granie w stylu Cheta Atkinsa nadając mu nowego sensu i dozy świeżości. I Richard zagrał naprawdę świetnie, ale to co później zrobił Tommy przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Poza tym, że był to doskonały pokaz świadomego grania na gitarze akustycznej obfity w elementy bluesa, country, czy kilku innych gatunków i muzycznie byliśmy w Himalajach, to jeszcze poziom show i samo ułożenie setlisty były naprawdę wybitne. A przy tym wielki luz, charyzma i niesamowita łatwość w kontakcie z publicznością. Tommy przywitawszy się z widownią rzucił jakby od niechcenia: Hello Warszawa… po czym nastała krótka konsternacja, a artysta oddalił się i szybciutko wrócił do mikrofonu mówiąc: Hello Kraków i wskazując palcem w stronę publiczności chciał pokazać – ale daliście się zrobić! Nie wiem czy jest świadomy krakowsko-warszawskich antagonizmów, ale wyszedł z tego niezły smaczek.
Punktem kulminacyjnym całego występu było na pewno solo perkusyjne… tak, dobrze widzicie! Wyobraźcie sobie faceta z gitarą, który na wiele różnych sposobów obija palcami swoje pudło rezonansowe, po którym również skrobie, uderza w struny tuż przy kluczach wydobywając te charakterystyczne, tłumione, wysokie dźwięki… wreszcie – uderza jazzową miotełką w pudło gitary, a… głową w mikrofon. I to wszystko, mając cały czas pełną kontrolę nad rytmem i dynamiką. A tam ciekawych zmian było tyle, że nim człowiek zdążył wpaść w trans, już byliśmy w innym rytmie. Wielki w tym szacunek dla dźwiękowca, który sprawił, że wszystko brzmiało tak, jakbyśmy słyszeli właśnie jakieś solo zagrane na instrumentach perkusyjnych znanych z world music. I od razu po tym przyszedł czas na… śpiew a capella. Nieźle, co? A co powiecie na medley The Bealtes poprzedzony pytaniem „czy ktoś tu lubi Rolling Stones?” i cichutko rzuconym „I know it’s true”, czyli pierwszym wersem wydanej przed dwoma tygodniami nowej piosenki The Beatles „Now and Then”? Ciareczki… Ale tu najbardziej wyraziste były fragmenty „While My Guitar Gently Weeps” oraz „Day Triper”. Co jeszcze znalazło się w tej fantastycznej podróży? Warto wspomnieć o tym, co mówił Tommy. Po raz pierwszy na koncercie usłyszałem apel do wszystkich muzyków, którzy znaleźli się na widowni, by wciąż grali i sprawiali ludziom radość, choć to wcale nie jest łatwe. Gitarzysta zaprezentował również krótką lekcję tego, jak sam to robi, pokazując jak można za pomocą jedynie gitary zagrać rytm perkusyjny, partie basu i melodię, śmiejąc się przy tym ile oszczędza na niezatrudnianiu perkusisty czy basisty. Mówił również, przy okazji jednego z utworów, jak ważne jest dziś. Nie wczoraj, które już minęło i nie mamy na nie wpływu, nie jutro, które nas nie obchodzi, a dziś – tu i teraz i celebracja każdego dnia. Co jeszcze wpłynęło na jakość widowiska? Docenić trzeba świetny wygląd artysty i jego ruch sceniczny. Nawet sam podkreślił, że koszula, którą przywdział to ta sama, w której znalazł się na okładce swojej ostatniej płyty i dziś założył ją przecież specjalnie dla nas! I jeszcze, wielkie brawa dla oświetleniowca – zwłaszcza za to, że gdy kończył się niemal każdy kolejny utwór Tommy zastygał w bezruchu w pozie, która towarzyszyła wybrzmieniu ostatniego akordu, po czym gasły światła. Ten występ to fenomenalne przeżycie – życzę takiego każdemu!
Źródło zdjęcia: Tommy Emmanuel