Mogę trochę narzekać na ostatnie płyty The Flower Kings wszak… nie czarujmy się, Szwedzi już od dawna „okopali się” na pozycjach i niewiele zmieniają w swoim stylu na kolejnych płytach…
A jednak koncerty to zupełnie inna bajka. Przez długi czas bardzo rzadko odwiedzali Polskę, w ostatnich latach nieco się to poprawiło, choć mam wrażenie, że w dalszym ciągu ich występy u nas to pewien rarytas. No.. dobrze, przynajmniej dla mnie. Lubię ich słuchać i oglądać, bo choć nie są może scenicznymi lwami (po których koncercie zwykle długo opada kurz), to jednak ze sporym pietyzmem i profesjonalizmem prezentują swój dorobek. Szkoda oczywiście, że gwiazda tej zasłużonej i na swój sposób kultowej, neoprogresywnej formacji mocno już dziś przyblakła. Jej koncerty ściągają o wiele mniej fanów, niż w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy grupa nagrywała tak kultowe dla siebie płyty, jak Back in the World of Adventures, Retropolis, Stardust We Are czy Flower Power…
Cóż, w niedzielny wieczór, w piekarskiej Andaluzji, artyści mogli się trochę poczuć, jak za starych, dobrych czasów. Bo kameralna sala tego śląskiego ośrodka kultury wypełniła się naprawdę bardzo zacnie a zebrana publiczność przyjęła muzyków entuzjastycznie. Tu pozwolę sobie na małą dygresję. Otóż bywając od lat na tak zwanych „progresywnych” koncertach w Warszawie, Łodzi, Poznaniu, czy Krakowie, niemalże na każdym z nich spotykam dziesiątki tych samych twarzy. Dwa dni temu praktycznie nie dostrzegłem znajomych mi osób! Jak dla mnie to fajnie świadczy o miejscu, w którym odbywają się te Andaluzyjskie występy. Miejscu, w którym, wśród lokalnej społeczności, stworzono pewną kulturę bywania na ciekawych muzycznych wydarzeniach…
To był naprawdę dobry, dwugodzinny koncert, który wcale się nie dłużył. Muzycy (wśród których był między innymi brat lidera grupy, basista Michael Stolt) sympatycznie rozpoczęli występ od bujającego, reggae’owego Ghost of the Red Cloud a zakończyli jedynym tego wieczoru bisem, mało „progresywnym”, za to iście blues rockowym, Paradox Hotel. A co było pomiędzy nimi? Cudne klasyki wymieszane z tym, co najlepsze na ostatnim albumie. Przepiękne Church of Your Heart wybrzmiało jak nigdy, podobnie zresztą jak suita Stardust We Are. Perełką okazało się Big Puzzle z najpiękniejszym gitarowym solo tego wieczoru w wykonaniu Roine Stolta, za które zresztą artysta dostał sążniste brawa. Na ich tle, świeżutkie The Dream (które uważam za najlepszą rzecz na nowej płycie formacji), wcale nie prezentowało się gorzej, tym bardziej, że muzycy tę śliczną balladę nieco zdynamizowali i wydłużyli. Obroniło się też Day for Peace, choć „ogołocone wokalnie” poprzez brak śpiewającej na albumie Marjany Semkiny.
Przybyłych mógł ucieszyć, niezwykle bogaty w większość płyt grupy, sklep z merchem (szczególne wrażenie robiły piękne wydania winylowe z „przekolorowymi” – jak to u nich – okładkami). No a poza tym, muzycy rychło po koncercie pojawili się przy nim, by złożyć trochę autografów i ustawić się do paru fotek.
Przed The Flower Kings wystąpiła lubelska formacja Acute Mind, która w trwającym trzy kwadranse secie zaprezentowała głównie rzeczy ze swojego bardzo udanego, drugiego albumu Under The Empty Sky. I choć muzycy przybyli bez chorego klawiszowca, zostali ciepło przyjęci a wokaliście i gitarzyście, Markowi Majewskiemu, który z fajnym, scenicznym luzem prowadził „konferansjerkę” między utworami, udało się nawet poderwać „całą salę” z krzeseł i ściągnąć pod scenę.