Ci którzy od lat zaglądają na stronę naszego portalu wiedzą, że rzadko pisuję na tych łamach o ekstremalnym, blackmetalowym graniu…
Nie mam zamiaru zatem nikomu wmawiać, że to moja ulubiona muzyczna szuflada, niemniej, wzbudzającą od lat kontrowersje Batushkę, zawsze chciałem zobaczyć. I w miniony czwartek, w krakowskim klubie Studio, się to udało. Owe „udało” nie jest przypadkowe, bowiem ta podlaska formacja rzadko koncertuje w naszym kraju. Całkiem niedawno, w wywiadzie dla liverock.pl, lider grupy, Bartłomiej Krysiuk mówił: „Polska jest dla nas specyficznym krajem. Ostatnio grane przez nas koncerty nie były spektakularne i tych ludzi nie przychodziło aż tak dużo” i sugerował, że podczas europejskich tras zespół będzie grał w naszym kraju maksymalnie 2-3 koncerty. I tak faktycznie jest - podczas trwającej właśnie Black Piligrimage 2023, wśród szesnastu koncertów, tylko dwa odbywają się w Polsce (Kraków i Białystok).
Nie chcę wracać do burzliwej przeszłości grupy, sporu między Krysiukiem a Drabikowskim, czy zarzutów w stylu „prawdziwa Batushka już dawno się skończyła”. Pozwolę zaś sobie spojrzeć z punktu widzenia odbiorcy, który styka się z tym muzycznym (i nie tylko) zjawiskiem po raz pierwszy. Bo przyznam otwarcie, że trudno przejść obojętnie obok fenomenu tej grupy, poczynając już od ogromnie profesjonalnego i wypasionego merchu, z wieloma wzorami koszulek, bluzą, płytami, kasetami, plakatami z autografami i innymi gadżetami (dodam, że w naprawdę atrakcyjnych, obniżonych cenach – to ukłon w stronę polskich fanów – wspominał mi o tym po występie jeden z muzyków Batushki, z którymi miałem okazję zamienić kilka słów).
A sam występ? Wiem, że to truizm, ale faktycznie to bardziej misterium, niż zwykły koncert. Ten zaczął się od klimatycznego i mrocznego muzycznego intro, podczas którego dwóch członków zespołu, ubranych w czarne, pełne symboliki ornaty/habity z kapturami zakrywającymi także twarze (to jeden z kluczowych elementów wizerunku scenicznego zespołu) zapalało świeczki. Za chwilę dołączyła pozostała czwórka identycznie ubranych artystów i rozpoczęło się prawdziwe blackmetalowe nabożeństwo.
Czegóż w nim nie było?! Ikonostas pełniący rolę scenicznego tła, ikony służące do błogosławieństwa, ale też wiszące do góry nogami, płonące, odwrócone greckie krzyże, trupie czaszki i stojąca po środku ambona (też z leżącą nań ikoną), z której Bart wykonywał wokalne partie w języku starocerkiewno-słowiańskim. A wszystko to skąpane w głębokim, czerwonym świetle. Przez cały występ dominowała atmosfera podniosłości a stojący po bokach gitarzyści wyglądali niemalże posągowo wykonując ruchy związane li tylko z odgrywaniem kolejnych mocarnych, gitarowych riffów. Powolnie przemieszczający się po scenie Bart majestatycznie błogosławił zebranych a na koniec nawet „poświęcił kropidłem.”
Idealne połączenie elementów scenograficznych z potężną, smolistą i wręcz patetycznie brzmiącą muzyką spowodowało, że ten trwający 70 minut występ minął wręcz błyskawicznie. Setlista, która składała się bodajże z dziesięciu kompozycji, miała dość przekrojowy charakter, wszak znalazły się w niej rzeczy z albumów Litourgiya, Hospodi, Raskol czy Carju Niebiesnyj.
Słyszałem, że to co robi Batushka jest nieszczere i komercyjne a po odrzuceniu całego scenicznego entourage‘u niewiele z ich muzyki zostaje. Cóż, po obejrzeniu występu grupy kompletnie się z tym nie zgadzam. Wydaje mi się, że celem każdego muzyka jest tworzenie i prezentowanie tych dźwięków na scenie w sposób jak najbardziej atrakcyjny dla odbiorcy. Czasami poprzez wywoływanie silnych emocji, w których jest miejsce na szok i kontrowersje, ale też trans i swoisty mistycyzm. Im się to udaje a że przy okazji spora rzesza fanów chce za to płacić… to chyba dobrze.
Gwoli dziennikarskiego obowiązku dodam, że przed gwiazdą wieczoru wystąpiły z krótkimi setami formacje Varang Nord, Aeternam i Redemptor, które dobrze przygotowały zebranych do głównego muzycznego dania wieczoru.