Dla miłośników wspaniałej muzyki SRB to Steve Rothery Band – solowy projekt jedynego członka marillion, który grał w każdej możliwej odsłonie tego zespołu: przed, w trakcie i po erze Fisha. Formacja, której Steve niestrudzenie przewodzi od ponad 40-stu lat, do dziś jest żywym zespołem, nagrywającym niepowtarzalne albumy oraz koncertującym z werwą, której pozazdrościć mogliby dwudziestolatkowie. Z powodów dla każdego fana marillion oczywistych, od wielu lat formacja to w niewielkim stopniu sięga do repertuaru, który dał im sławę, dlatego wiele wspaniałych utworów od całych dekad nie zostało przez ten zespół wykonanych na żywo. Nie oznacza to jednak, że ich twórcy przestali być z nich dumni. Przeciwnie. I tu właśnie pojawia się SRB – rakieta wspomagająca na paliwo stałe – Steve Rothery Band – wybuchowa mieszanka, która sprawia, że wszyscy zgromadzeni w sali wzbijają się na orbitę, a nawet dalej.
Bilety na dwa koncerty gitarzysty Marillion i jego zespołu otrzymałem jeszcze zimą w prezencie urodzinowym… zdecydowanie godny sposób, by zaakcentować domknięcie 50-go okrążenia Słońca przez statek kosmiczny o nazwie Ziemia już ze mną na pokładzie. Choć od tego pięknego dnia mój świat poważnie zadrżał w posadach i nigdy już nie będzie taki jak wówczas, moja obecność w warszawskiej Progresji w dniach 29-30 września 2023r. nie podlegała jakimkolwiek negocjacjom. Musiałem się tu znaleźć… i naprawdę było warto.
Zarówno piątkowy, jak i sobotni koncert otwierał dla SRB prawdziwy wulkan progresywnej energii, niekwestionowana legenda polskiej sceny - zespół Collage. Śledzę ich karierę od początku lat 90-tych ubiegłego wieku, gdy w składzie był jeszcze Tomek Różycki – wokalista, którego głos wyśpiewał nam Baśnie. Formacja przeszła sporo personalnych roszad przez te dekady…ale ani na moment nie straciła swej mocy i świeżości. I tym razem też tak było. Oba występy, choć nawet jak na support band dość krótkie, przesycone były i magią i energią. W sobotę podczas wykonywania utworu Man in the middle z ostatniej płyty Over and out na scenę wkroczył sam mistrz Rothery, by zagrać swe niepowtarzalne gitarowe solo. Czy można sobie wyobrazić lepszą „rozgrzewkę” przed wyprawą w świat zagubionego dzieciństwa i chwil, w których chwytaliśmy się brzytwy? Wielkie brawa dla Wojtka Szadkowskiego, Piotra Mintaya Witkowskiego, Krzysia Palczewskiego, Michała Kirmucia i Bartka Kossowicza. Lśnicie na muzycznej scenie.
A choć zdawało się i w piątek i w sobotę, że po Collage nie da się już rozgrzać zebranych w Progresji bardziej… na scenę wkraczał ON – Mistrz Steve Rothery. Wraz z nim przeuroczy gitarzysta Dave Foster, uwielbiany przez wszystkich klawiszowiec Riccardo Romano, nieco tajemniczy basista Yatim Halimi i solidny perkusista Leo Parr. W tym składzie SRB wykonywał kilka utworów z płyty The Ghosts Of Pripyat (Morpheus i Old Man of the Sea oraz Summer's End)….ale tak naprawdę wszyscy czekali tylko na jedno… na moment, gdy na scenie pojawi się wielki Szkot z polskimi korzeniami Martin Jakubski. I gdy ten moment następował, zarówno w piątek jak i w sobotę publiczność zamieniała się w jedno wielkie naczynie wrzącej i ciągle podgrzewanej wody. Gdy tylko w piątek Riccardo rozpoczął od pierwszych dźwięków utworu Pseudo Silk Kimono z legendarnej płyty Misplaced Childhood rozpoczęła się prawdziwa uczta dla zmysłów. Od pierwszych sekund nasz szkocki rodak pokazywał, jak powinno się w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku wykonywać te utwory. Cóż za moc, cóż za precyzja i te emocje. A wszystko to wśród dźwięków TEJ gitary, budzonej do życia TYMI palcami i wygrywające nuty, które zrodziły się w TEJ głowie. Więc koiliśmy serca po bolesnym rozstaniu z naszą miłością, wśród lawend i gorzkich suit, z sercem Lothiana zakulisowych władców, by w ślepym zakręcie dogonić swe dzieciństwo i przestać się stroić w białe piórka tchórzostwa. Czy można chcieć więcej? Czy można dostać więcej? MOŻNA… bo oto zabrzmiały dźwięki Assassing, a potem i Jigsaw i Freaks i wreszcie Incubus z tą kultową partią solową gitary, do której Dave Foster dograł w idealnej harmonii drugi głos. Są takie marzenia, które w tym bezlitosnym nieraz świecie, mimo wszystko się spełniają.
Sobota był dniem poświęconym płycie Clutching at Straws – ostatniej zrealizowanej przez Marilion z Fishem. Rozpaloną przez Collage publiczność ponownie uspokoił Morpheus, a potem White Pass, a chwilę później znów na scenę wkroczył Marcin… no właśnie MARCIN…tak skandowała publiczność, a Marcin dziękował tak jak potrafił po polsku. I rozpoczęła się muzyczna uczta, a Mr Torch prowadził nas przez zakręty swego życia po hotelowych pokojach, kreśląc ciepłe wilgotne kręgi tamtej pamiętnej nocy, upadając dla bicia rekordów, zaliczanych czystą z lodem, w odosobnieniu i wśród pochodni, łamiąc obietnice i godząc się, by wziąć na siebie całą winę… po raz ostatni chwytając się brzytwy. O jakżeż prawdziwe się to okazało jeszcze zanim wybrzmiały ostatnie dźwięki tego koncertu. Jakżeż prawdziwe. I znów POTĘŻNY głos POTĘŻNEGO Marcina przeszywał zgromadzonych w progresji. To już nie jest ten Martin sprzed lat, starający się po prostu śpiewać jak Fish. To wielki, charyzmatyczny wokalista, który w swym gardle zawarł moc i Fisha i Steve Hogarth’a i Bruce Dickinsona (Iron Maiden) i pewnie jeszcze wielu innych wielkich władców mikrofonu. Połączył te moce i uzbroił je w siłę słów Dereka Dicka, sprawiając, że oba wieczory na zawsze zapisały się w pamięci zgromadzonych. A przecież i tym razem na tym się nie skończyło… podróż marzeń nadal trwała… i było to spełnianie naprawdę wyjątkowych marzeń…. Na początek Poszukiwanie Kopciuszka, a zaraz potem nieśmiertelny Przepis na Błazeńską łzę (idealny utwór dla każdego, komu znów przyszło spacerować po placu złamanych serc). Trzy łodzie dalej od Candy znów mogliśmy razem zaśpiewać, że cały ten świat jest totalnie spieprzony… Ale nie… tego dnia nie był. Riccardo Romano grając wstęp do Fugazi dokonał w nim przepięknych zabiegów interpretacyjnych przenosząc tę znaną każdemu miłośnikowi Marillion partię pianina w zupełnie inny, cudowny wymiar. Podobnie zresztą zrobił w utworze Sugar Mice. Cały zespół włożył w ten koncert swe serce i jeśli na siłę miałbym się czegoś czepiać, to brakowało mi czasami finezji Iana Mosleya w grze Leo… ale nie miało to większego znaczenia w czasie tych magicznych wieczorów.
Mistrz Steve Rothery zasłużenie doczekał się chwil, w których sam może zapowiadać utwory, które współtworzył, stanąć na środku sceny i poczuć autentyczną miłość zgromadzonej publiczności. A choć przyjęty tak entuzjastycznie i wynoszony do rangi gitarowego boga, miałby wszelkie podstawy do gwiazdorskich zachowań, pozostał tym samym cudownie skromnym i niesamowicie życzliwym człowiekiem, jakim był przez ponad 40-ci lat swej muzycznej kariery. Spotkał się z każdym, kto chciał się z nim spotkać, z każdym porozmawiał, uścisnął setki dłoni i ani przez chwilę nie zniknął z jego twarzy ten jedyny w swoim rodzaju uśmiech naprawdę dobrego człowieka.
Zapamiętaj zatem Błazna, który pokazał Ci łzy.
Niezapomniane chwile, dwa magiczne wieczory… ich magia zresztą nie kończyła się w murach Progresji…ale to już zupełnie inna (równie niezwykła) historia.
Dziękuję wszystkim, którzy sprawili, że spędziłem wspaniały czas, nie przegrywając na placu złamanych serc, ani na huśtawkach, ani na karuzelach.
05.10.2023r. Paweł Korbacz
Autor zdjęć: Jacek Kalinowski