Nie miałem okazji być na poprzednich dwóch edycjach Ostrów Rock Festival (pierwsza z nich jeszcze pod nazwą Ostrów Prog Metal Rock Festival), ale od wszystkich uczestników imprezy, którzy gościli tu wcześniej, dało się słyszeć jedno: to zdecydowanie najlepsza edycja z dotychczasowych…
I choć skali porównawczej nie mam, mogę tylko potwierdzić, że impreza pod wieloma względami robiła duże wrażenie, poczynając od zaproszonych artystów a na kwestiach organizacyjnych kończąc. Zacznijmy od tego drugiego aspektu. Przede wszystkim, po raz pierwszy festiwal przybrał dwudniową formę, co pozwoliło uczestnikom zapoznać się z miastem nieco bliżej. Sam kwaterowałem w samym sercu miejskiej starówki, jak zresztą wielu przybyłych, i ilość przechadzających się po klimatycznych miejscach tego grodu osób z kolorowymi, festiwalowym opaskami na ręku budziła radość. Podobnie, jak chyba nieco bardziej wzmożony ruch w tutejszych restauracjach, cafeteriach czy pubach. Myślę, że festiwal jest fajną promocją dla tego uroczego miasta, w którym - dzięki tej imprezie - i ja miałem okazję gościć po raz pierwszy.
Sam festiwal zlokalizowany jest nad malowniczym Zalewem Piaski Szczygliczka a miejsce zapewnia mnóstwo darmowych stanowisk parkingowych zmotoryzowanym melomanom. Organizatorzy usytuowali scenę w specjalnym, wietrzonym (wszak jego ściany boczne były rozsuwane) namiocie, co biorąc pod uwagę kapryśność pogody, okazało się strzałem w dziesiątkę. W tym roku każdego wieczoru miało miejsce istne „oberwanie chmury” i myślę, że bez zadaszenia głównego audytorium trudno byłoby sprawnie przeprowadzić imprezę. Oprócz koncertów na uczestników czekały liczne sklepiki z płytami, koszulkami i gadżetami, strefa relaksu z leżakami pod gołym niebem, czy bogata strefa cateringowa. Był też specjalny namiot, w którym przeprowadzano wywiady z wykonawcami, którzy nie występowali na festiwalu, szkoda jednak, że nie cieszyły się one wielkim zainteresowaniem publiczności. Być może to moja mała spostrzegawczość, ale nie kłuły mnie w oczy na terenie wydarzenia plakaty z godzinowym harmonogramem tych spotkań. Byłem w każdym razie krótko na dwóch z nich i były to rozmowy zajmujące a sam pomysł warty kontynuowania.
Najważniejsza w ten festiwalowy weekend była jednak muzyka. I ona także się obroniła, bo zestaw wykonawców był różnorodny i iście międzynarodowy. Oprócz pięciu polskich składów oglądaliśmy formacje z Czech, Francji, Niemiec, Wielkiej Brytanii i Szwecji. Dobrze festiwal otworzyła rodzima Alhena, która prezentując w większości nowy, nieznany mi materiał, pokazała się od bardzo klimatycznej i atmosferycznej strony. Być może spory wpływ na to miała będąca od zeszłego roku w składzie formacji wokalistka i skrzypaczka, Dominika Kapuśniak. Spodobali się też Czesi z projektu Martina Schustera, Face The Day. Ich lider miał tego dnia urodziny i odśpiewane przez zebranych Sto lat! z pewnością uskrzydliło go przed występem. Niemcy z Disillusion po raz pierwszy tego dnia dali słuchaczom kawałek ekstremalnego, metalowego mięsa, choć trzeba przyznać, że ich występ miał też sporo elementów wytchnienia. Gdyby jednak ktoś potrzebował go więcej, miał za chwilę już klasyka rodzimego neoproga, krakowskie Millenium. Dawno ich nie widziałem i w składzie z Dawidem Lewandowskim był to „mój pierwszy raz”. I choć nie jestem entuzjastą „nowego głosu” Millenium i konserwatywnie tęsknię za Łukaszem Gallem, koncert mógł się podobać. Lider grupy, Ryszard Kramarski, ma słabość do szerszych komentarzy między utworami, tym razem odstąpił od tego, hołdując formule „minimum słów, maksimum muzyki”. I bardzo dobrze, bo wpłynęło to niewątpliwie na tempo i spójność występu. Pierwszy dzień zakończyli Brytyjczycy z Threshold. Widziałem ich już dwukrotnie, jednak w dalszym ciągu mam wrażenie, że ich wizyty w Polsce to istny rarytas. Dlatego oczekiwałem tego występu jak kania dżdżu, tym bardziej, że ich ostatnią płytę, Dividing Lines, uważam doprawdy za smakowitą. Ucieszył mnie zatem fakt, że artyści odpalili zeń aż pięć kompozycji: Haunted, King of Nothing, Let It Burn, Silenced i ultra przebojowe The Domino Effect. Miłośnicy nieco starszych rzeczy musieli się zadowolić Mission Profile i Pressure z mającego już prawie 20 lat Subsurface oraz kapitalnym Slipstream z Dead Reckoning. I choć może nieco lepiej mogło wyglądać ich brzmienie, przyjęcie mieli królewskie. Zebrani długo wywoływali ich na drugi bis, muzycy jednak nie dali się przekonać, za co z pewnością nikt nie miał do nich pretensji, bo na scenie zostawili kawał serducha.
Drugi dzień festiwalu, z nieco ponad półgodzinnym opóźnieniem, otworzyli Szwedzi z Atomic Love Reactor, którzy okazali się chyba największą niespodzianką wydarzenia. Ich arcyklasyczny hard rock z mocnym wokalem fantastycznie rozbujał zebranych na początku koncertowego dnia. Do tego ujęli mnie tym, że był to ich pierwszy koncert poza… Szwecją! Duże wrażenie pozostawiła po sobie śląska Osada Vida, powracająca niejako na szersze wody po latach lekkiej stagnacji. Muzycy postawili głównie na nowsze, bardziej przystępne rzeczy, które przykuły uwagę większości festiwalowiczów. Ci dość szczelnie wypełnili namiot i to nie dlatego, że akurat doszło do ulewy, bo gdy rychło wyszło słońce niewielu z zebranych go opuściło. Celnie to zauważył i podziękował za to wokalista grupy, Marcel Lisiak, brat basisty, Łukasza Lisiaka. Marcel jest prawdziwą wartością dodaną Osady, z wokalną barwą gdzieś tam ocierającą się o Phila Collinsa i… Eloi’a Youssefa z Kensington. Nie ukrywam, że grająca po nich francuska Altesia przekonała mnie najmniej, choć trzeba im oddać szacunek za to, że niemalże w ostatniej chwili „uratowali” pełen skład festiwalu, zastępując formację Philosophobia.
Collage dał dla mnie jeden z najlepszych koncertów tego festiwalu. Muzycy zagrali cztery kompozycje z najnowszego krążka Over and Out oraz starsze rzeczy takie jak The Blues, Ja i Ty, Living In The Moonlight oraz Baśnie i wypadli jeszcze lepiej z tym materiałem niż w łódzkiej Wytwórni, gdzie po raz ostatni ich widziałem. Widać, że panowie rozkręcają się koncertowo i jest między nimi sceniczna chemia. Porozumiewawcze spojrzenia, uśmiechy, zabawne gesty (do tych zdążył już przyzwyczaić fanów Michał Kirmuć) a wszystko to pod czujnym okiem budującego fajną atmosferę występu i trzymającego formę (i to nie tylko wokalną) Bartosza Kossowicza. Dość istotne jest to, że mieli solidne brzmienie, co przy tak gęstej strukturze utworów wpłynęło na jakość występu.
Festiwal zamknął warszawski Riverside. Choć widziałem ich wielokrotnie, strasznie cieszyłem się na ten występ, wszak miał być dla mnie pierwszym z materiałem z ID.Entity. Cóż, nie odkryję Ameryki jeśli napiszę, że kwartet ponownie zmienił swoje koncertowe oblicze. I nie chodzi już tylko o coraz wyższy poziom i jakość muzycznego spektaklu ale przede wszystkim energetyczność występu. Grupa jeszcze bardziej zdynamizowała koncerty, jest więcej nośności i melodycznej atrakcyjności. Zresztą odegrane dwa singlowe killery, Friend or Foe? i Self-Aware, były tego namacalnym przykładem. Jak zwykle słuchacze mogli bawić się w odnajdywanie odmienności od studyjnych wersji utworów, w pewnym momencie otrzymali nawet od Mariusza Dudy drobną podpowiedź (wciśnięcie fragmentu Caterpillar and the Barbed Wire w Landmine Blast). I jeszcze jedno. Miłośników zespołu pewnie zaskoczę, ale kompletnie nie wiedziałem, że od jakiegoś czasu, w kończącym koncert Conceiving You Duda bawi się ze słuchaczami w naukę „cichego krzyku”. Dziś już to sprawdziłem i wiem, że w zależności od okoliczności, publiczności oraz jej reakcji przybiera ona różną, spontaniczną formę. Przyznam, że przy wersji „ostrowskiej” bawiłem się setnie (!) a w momencie wspólnego, głośnego krzyku, uderzenia ściany dźwięku wraz z feerią świateł faktycznie się przestraszyłem. Genialny w swojej prostocie ale i inteligencji zabieg.
Cóż, to była bardzo udana impreza. Wygląda na to, że na koncertowej mapie Polski na dobre rozwinął skrzydła kolejny atrakcyjny, rockowy festiwal.
Tekst: Mariusz Danielak
Zdjęcia: Tomasz Kamiński