To było niesamowicie udane rozpoczęcie długiego, czerwcowego weekendu. W krakowskim Studiu pojawił się zespół, który święcił triumfy na przełomie wieków i stawiano go na równi z takimi formacjami jak Linkin Park, Korn czy Limp Bizkit...
Incubus, bo o nim mowa, pojawił się w Polsce w ramach europejsko - brytyjskiej trasy. Zabieg ten jest o tyle zaskakujący, że panowie z Kalifornii od 2017 roku nie wydali żadnego albumu. Jedynym wyjątkiem była EP-ka sprzed trzech lat. Kolejnym zaskoczeniem było początkowe umiejscowienie tego koncertu, wszak miał się on odbyć w Tauron Arenie. Na szczęście został on przeniesiony do zdecydowanie mniejszego Studia i, jak się podczas koncertu okazało, był to strzał w dziesiątkę. A to dlatego, że krakowski klub wypełnił się bardzo szczelnie… FANAMI zespołu Incubus. Podkreślam to bardzo mocno, bo przyznaję, że dawno nie byłem na takim koncercie. Nie znalazłem wśród zgromadzonej publiczności (głównie pokolenia trzydziestolatków i czterdziestolatków) ani jednej przypadkowej osoby, która by przyszła tego wieczoru do Studia. I tę energię poczuł również sam zespół, co było widać i słychać.
Koncert rozpoczął się wstępem dla mnie niezwykłym, bo były to słowa, które wypowiada Richard Burton w muzycznej wersji “Wojny światów” skomponowanej wiele lat temu przez Jeffa Wayne’a (nawiasem mówiąc jednej z najpiękniejszych płyt w historii muzyki według mnie). Zaraz po tym pojawił się cały zespół i rozpoczął jedynym utworem ze wspomnianej wyżej EP-ki “Karma, Come Back”. I tutaj muszę się zatrzymać na chwilę, bo od razu moje oczy zwróciły się w stronę gitary basowej a dokładnie jej właścicielki. Nicole Row, znana z formacji Panic! At the Disco, obok śpiewającego Brandona Boyda skradła jak dla mnie to show a to dlatego, że świetnie się słuchało brzmienia instrumentu i patrzyło na wspomnianą instrumentalistkę. Wszystkie jej partie brzmiały jakby grała z zespołem od dawna. Tak naprawdę występuje na tej trasie w zastępstwie będącego w trakcie rekonwalescencji, po usunięciu guza mózgu, Bena Kenny’ego. Fakt jest też taki, że pan za konsoletą delikatnie za wysoko ustawił sekcję rytmiczną i to spowodowało, że wraz z perkusją te dwa instrumenty wiodły prym podczas tego występu trochę przykrywając gitarę prowadzącą. Na całe szczęście jednak wokal był słyszalny bardzo dobrze, co ostatnio nie jest takie oczywiste. Sam Brandon jest w świetnej formie, tak głosowej jak i fizycznej, co nie omieszkał pokazać zdejmując po “Nice to Know You” (piątym w kolejności) koszulkę i pozostając już tak do końca koncertu.
Incubus postawił podczas tego wieczoru na klasykę, bo też wieczór wypełniło aż 11 utworów (wszystkich było 19) z dwóch najbardziej znanych płyt długogrających, czyli “Make Yourself” (1999) oraz “Morning View” (2001). Nie zabrakło również klasyki, bo pojawiła się pełna wersja genialnego “Come Together” Beatlesów ale również wplecione fragmenty “Riders of the Storm” (podczas “Are You In?”) oraz “Wish You Were Here” (w utworze o tym samym tytule). Zresztą ten ostatni zamknął podstawowy set. Na bis zabrzmiały jeszcze kompozycje “Dig” oraz największy przebój na serwisach streamingowych, czyli “Drive”. Te około 100 minut minęło bardzo szybko dla mnie jak i zgromadzonej publiczności, która niesamowicie żywiołowo reagowała na każdy utwór czy zaczepkę wokalisty do wspólnego śpiewania (chociażby podczas “Pardon Me” czy “Wish You Were Here”). Nie spodziewałem się aż tak dobrego koncertu i dlatego było to dla mnie miłe zaskoczenie. Zabrakło mi jedynie mojego ulubionego “Make a Move”, który znalazł się wiele lat temu na ścieżce dźwiękowej do hollywoodzkiego blockbustera “Stealth” (wystąpili tam w rolach głównych Jessica Biel, Jamie Foxx oraz Josh Lucas).
Jeszcze z kronikarskiego obowiązku należy wspomnieć o dość oryginalnym doborze supportu na tę trasę. Jest nią artystka, która nazywa się Lealani i również pochodzi z Kalifornii. Jak sama o sobie mówi jest kosmitką z Fantastycznej Planety i taki rzeczywiście występ zaprezentowała. Jej muzyka składa się głównie z sampli puszczanych z konsoli, choć podczas jednego z utworów wzięła również do ręki gitarę elektryczną. Było na scenie wiele chaosu i skakania, bo rzeczywiście artystka występowała całą sobą przez całe pół godziny, które otrzymała na scenie.