Mono dość systematycznie, co kilka lat, odwiedza nasz kraj. Tym razem japońska formacja powróciła nad Wisłę po czterech latach z trzema koncertami. Jeden z nich, w minioną niedzielę, odbył się w Warszawie…
Stołeczna Proxima nie wyglądała tego wieczoru jakoś okazale pod względem frekwencyjnym i być może wpływ miała na to częstotliwość koncertowania grupy w Polsce. Spoglądając wstecz zauważyłem, że artyści, w ostatnich dwóch dekadach, dali u nas ponad dwadzieścia występów. Nie da się też ukryć, że ich dźwięki na początku XXI wieku były pewnym objawieniem na scenie instrumentalnego grania, czy mówiąc konkretniej, post rocka. Dziś z pewnością są już ikoną stylu, nowe płyty wciąż są wydarzeniem dla fanów tej muzycznej niszy, niemniej, nie są już czymś tak elektryzującym jak wcześniejsze nagrania zespołu.
Nie zmienia to faktu, że dalej tworzą i grają muzykę wyjątkową a ich występy są koncertowymi misteriami, w których nie ma słów a muzycy, jakby zamknięci w sobie i skupieni na instrumentach, wyrażają się wydobywanymi z nich dźwiękami. Schowany z tyłu za bębnami Dahm Majuri Cipolla (jedyny muzyk w składzie niepochodzący z Kraju Kwitnącej Wiśni), zwykle stojąca w centrum sceny basistka, Tamaki, oraz siedzący po bokach na stołkach gitarzyści, Taka i Yoda. Muzycy też jak zwykle darowali sobie pożegnalne ukłony opuszczając scenę wraz z ostatnimi dźwiękami demolującego emocjonalnie, rozbudowanego Comm (?).
Co do samej setlisty, czułem lekkie zaskoczenie. Bo choć usłyszałem kilka moich ukochanych numerów, jak kapitalny Nowhere, Now Here czy po prostu piękne Sorrow, to jednak, na bodajże osiem zaprezentowanych tego wieczoru kompozycji, aż pięć artyści powtórzyli z warszawskiego koncertu w warszawskiej Hydrozagadce sprzed czterech lat. Te trzy nowości to Riptide, Imperfect Things i Innocence z ostatniego studyjnego, pełnowymiarowego krążka Pilgrimage of the Soul (nie liczę soundtracku My Story, the Buraku Story). A przecież niedawno grupa wydała dwie EP-ki, w tym świeżą Heaven Vol. 1 (dostępne na winylach w przebogatym koncertowym sklepiku!) i szkoda, że nie wybrzmiał choćby uroczy Silent Embrace z tego wydawnictwa.
Przed Japończykami wystąpił niderlandzki GGGOLDDD, który w czterdziestominutowym secie pomieścił sześć utworów z wydanego w ubiegłym roku krążka This Shame Should Not Be Mine. Było mrocznie, gotycko, industrialnie i niezwykle hipnotycznie. Chwilami odhumanizowana muzyka [podkreślana dodatkowo sceniczną kreacją charyzmatycznej Mileny Evy (zdjęcie)], generowana bez tradycyjnych bębnów i gitary basowej, przykuwała uwagę.