Nieco ponad tydzień temu miała miejsce premiera 15. albumu Depeche Mode, który obszernie recenzowaliśmy* w naszym serwisie. Tego też dnia**, w Teatrze Rampa na Targówku, na dużej scenie, miał premierę muzyczny spektakl "Depesze" podejmujący wątek swoistego fenomenu tej kultowej grupy.
Dodajmy od razu, że zalążkiem tego przedsięwzięcia był klubowy recital Marcina Januszkiewicza i Marty Zalewskiej, który teraz został uzupełniony i poszerzony o tancerzy, aktorów i muzyków grających na gitarach, pianinie, syntezatorach i perkusji. Pierwsze prezentacje sceniczne widowiska rychło się wyprzedały (w tej chwili, najbliższy termin spektaklu, na który jest szansa zdobyć bilety, pojawia się w drugiej połowie maja), co tylko pokazuje emocje, jakie wzbudza muzyka Brytyjczyków.
Można Depeszy nazywać spektaklem czy widowiskiem muzycznym, można też i musicalem, choć akurat dialogów, ważnych dla tej formy teatralnej, tu nie ma. Można też zatem spokojnie nazwać to co prezentuje Teatr Rampa koncertem, bo atmosfera i interakcje zachodzące podczas wydarzenia ku temu skłaniają.
O co chodzi w Depeszach? O opowiedzenie dystopijnej historii za pomocą piosenek Depeche Mode. Jesteśmy zatem w podziemnym mieście Depeche City, gdzie korporacje obiecują ludziom „New Life”, a od rzeczywistości można uciec poprzez rytuał muzyczny, zwany „Black Celebration”. Ten świat zamieszkują postaci noszące imiona, będące tytułami kompozycji grupy: Personal Jesus, Little 15, Exciter, Precious, Mr Useless, Strangelove, Sister Of Night czy Violator. I to one budują sceniczny rytuał rozpoczęty mrocznym Black Celebration, powracającym zresztą wraz początkiem drugiego aktu.
Samo widowisko robiło naprawdę spore wrażenie i to nie tylko ze względu na wystrzeliwane jak z karabinu maszynowego kolejne hity grupy (Black Celebration, New Life, Somebody, Personal Jesus, Little 15, Master and Servant, Behind The Wheel, Stripped, Enjoy The Silence, Useless, Everything Counts, Walking in My Shoes, Policy Of Truth, Freelove, Shake The Disease) ale przede wszystkim na rozmach widowiska. Imponowała choreografia przygotowana przez Gieorgija Puchalskiego, scenografia Michała Głaszczki i Macieja Niedziałka, czy wreszcie bogate światła i projekcje multimedialne, za które odpowiadał wspomniany Głaszczka. W efekcie tegoż widz się nie nudził „atakowany” co rusz feerią świateł, laserów, dymów, animacji oraz filmów wyświetlanych na przezroczystej kurtynie. Gdy dodamy do tego trójdzielność sceny (po jej bokach prezentowano też istotne elementy), zgrabne układy taneczne, żywe instrumenty i takież brzmienie (klawiszowiec i perkusista schowani na podwyższeniach za „industrialnymi” kratami), obraz przemyślanej sztuki mamy prawie kompletny.
Prawie, bo dochodziły do tego jeszcze elementy bardziej luźne, powiedzmy, „improwizowane”, jak bardzo bliska interakcja z publicznością, która często wstawała z krzeseł, tańcząc, klaszcząc czy też śpiewając. Artyści nierzadko zresztą zapuszczali się w głąb sali, prowokując takie spontaniczne zachowania. Najbardziej niesamowitym przykładem owej bliskości było zaproszenie zebranych na scenę, w finale widowiska. Ci najpierw bawili przy dźwiękach zagranego na bis Shake The Disease a potem rozsiedli się wygodnie na scenicznych deskach, by w zadumie wysłuchać, zadedykowanej zmarłemu w ubiegłym roku Andy’emu Fletcherowi, ballady Freelove, która też pojawiła się tego wieczoru po raz drugi.
Można oczywiście deliberować, czy któryś z wokalistów (bądź któraś z wokalistek) zabrzmiał lepiej czy gorzej mierząc się wszak z ikonicznymi niekiedy piosenkami. Fakt jest taki, że niektóre wersje depeszowych klasyków intrygowały, jak choćby cudne wykonanie Little 15 przez Martę Zalewską. No i trudno w tym miejscu pominąć moment, podczas którego na chwilę wybrzmiały dźwięki najnowszego przeboju Depeche Mode, Ghost Again. Tak! Było to dla mnie przemiłe zaskoczenie.
Trzeba przyznać, że sprawujący reżyserską opiekę Błażej Biegasiewicz w bardzo udany sposób połączył tę nawałnicę artystycznych wątków, tworząc spójne widowisko muzyczne na miarę naszych czasów. Czasów, w których widz potrzebuje wyjścia poza teatralne schematy i połączenia niekiedy komercyjnego szlifu z bardziej artystycznym wyrazem. Szczerze polecam.
PS Po raz pierwszy doświadczyłem w teatrze sytuacji, w której organizator, tuż przed spektaklem, oznajmił, że wyłączanie smartfonów nie jest potrzebne. Wręcz przeciwnie, można z nich korzystać, rejestrować sceniczne wydarzenia a nawet udostępniać światu. Piękne.
* - recenzję albumu Memento Mori w naszym serwisie można znaleźć w TYM MIEJSCU.
** - to, że "Depesze" mieli premierę 24 marca - w dniu premiery płyty Depeche Mode - było zupełnym przypadkiem! Data premiery spektaklu była znana już w zeszłym roku. Tymczasem zespół pierwotnie album miał wydać 17 marca, a datę ostatecznie przesunął o tydzień. Można więc powiedzieć nieco żartobliwie, że to grupa... dopasowała się do premiery widowiska.