Odnoszę nieodparte wrażenie, że ostatnimi czasy dobre rockowe granie z Grecji jest w mocnej ofensywie. I nie mam tu na myśli już mocno zasłużonych składów, takich jak blackmatalowy Rotting Christ, czy powermetalowy Firewind…
Bo potomkowie Homera, Sofoklesa czy Pitagorasa coraz piękniej zagospodarowują poletko z dość niszowym graniem z pogranicza progresywnego metalu, psychodelicznego rocka czy stoner rocka. Recenzowaliśmy tu u nas albumy Mother Of Millions, a furorę robi grupa Villagers Of Ioannina City, która niedawno dwukrotnie gościła w Polsce dając między innymi koncert na prestiżowym Ino-Rock Festival. No i jest wreszcie Naxatras, który dał w kwietniu tego roku w krakowskim Zaścianku porywający koncert i przedwczoraj jeszcze raz zawitał nad Wisłę, tym razem do warszawskiej Hydrozagadki, dając jedyny koncert w Polsce. Żeby było ciekawiej, supportowali ich rodacy z Aten, Half Gramme Of Soma, którzy rozpoczęli wieczór niecałe pół godziny przed dwudziestą.
Zagrali zaskakująco długi, pięćdziesięciominutowy set, utrzymany w klimatach psychodelicznego rocka i stoner rocka, promując swój świeżo wydany album Slip Through The Cracks. Zaczynali przy ledwie kilkunastu osobach na sali, a kończyli już przy mocno zatłoczonym klubie, co może tylko świadczyć, że ich granie z każdą minutą zyskiwało na zainteresowaniu. I choć ich frontman jakoś nie powalał głosem i sceniczną charyzmą, to sam występ dobrze przygotował publiczność do koncertu gwiazdy wieczoru.
A ta wyszła na nią dwadzieścia minut przed 21 i pozostała na jej deskach przez kolejnych osiemdziesiąt minut. Kwartet z Salonik promował swój tegoroczny krążek IV, który reprezentowały między innymi takie perełki jak Omega Madness i Journey to Narahmon. Ta druga, znakomita kompozycja mogła przywoływać ewidentnie psychodeliczne oblicze naszego Riverside. Generalnie, klarowne i selektywne brzmienie, skąpana w różu i czerwieni scena otulona oparami dymu, w połączeniu z hipnotycznymi i niekiedy transowymi dźwiękami, robiły obraz dobrego „psychodelicznego tripa”. Głównie instrumentalnego, wszak basista John Vagenas oszczędnie serwował wokale, a smaczkiem tegoż były kosmiczne, klawiszowe odjazdy Pantelisa Kargasa. Tak, to była bardzo dobra, koncertowa sztuka.