Ta relacja będzie trochę inna. Omówię wszystko po kolei z tak zwanymi „zadami i waletami”. Troszkę pokręcę nosem. Troszkę ponarzekam. Jednakże będą to narzekania natury czysto kobiecej. Żadnej konkretnej krytyki – bo wszystko, co konkretne, było po prostu Dobre. I w tym słowie zawarta jest esencja tego koncertu.
Organizacja
Plusy: Cóż, Filharmonia Pomorska mówi sama za siebie. Jakieś parę lat temu zespół The Gathering, który wystąpił w tym samym miejscu, ogłosił, iż możliwość zagrania w tak wspaniałej sali to największy zaszczyt, jaki kiedykolwiek ich spotkał. Tak też powinni czuć goście, którzy zagrali czwartkowego wieczoru. Akustyka jak zwykle nie pozostawiała wiele do życzenia, a i gra świateł nie zawiodła. Wielka szkoda, że w Filharmonii Pomorskiej nie zagości znany ze swego perfekcjonizmu Pain of Salvation...
Minusy: Bilety rozeszły się jak przysłowiowe świeże bułeczki, co organizatorom raczej się spodobało. Nie przesadzę chyba, gdy napiszę, że ludzi było ze dwa razy więcej, niż było miejsc – a tłum i zaduch w sali koncertowej Filharmonii Pomorskiej, w tak – podkreślę – dystyngowanym miejscu do rzeczy najprzyjemniejszych nie należą. W pewnym momencie ochroniarze zażądali, by wszyscy spod sceny przenieśli się do tyłu, bo niby pan Wilson zastrzegł sobie, że nie wystąpi przed takim tłumem. Cóż. Musiał się chyba przemóc, bo ruszyć się nie było gdzie (chyba że komuś na głowę), a i szacunek do fanów, którzy niejednokrotnie z ciężkim sercem wydali majątek na bilet, jak najbardziej się należy.
Anathema
Plusy: Na wstępie muszę zaznaczyć, iż zespół ten widziałam przedtem tylko raz, pomimo stosunkowo częstych wizyt w Polsce – i to w całkiem nietypowej jak na tę kapelę sytuacji, bo na holenderskim festiwalu Prog Power. Co było mi dane zobaczyć, zniesmaczyło mnie niemiłosiernie. Odniosłam wtedy wrażenie, że Anathemowcy odgrywali swoje utwory na tak zwany „odwal”, nudzili się, smęcili, niemalże przy tym zasypiając. Fakt, ówczesny materiał (2001) do najskoczniejszych nie należał, ale litości. Pięciokrotne spowolnienie mojego ulubionego „Fragile Dreams” przekreśliło Anathemę w moich oczach na zawsze, a i panowie jacyś tacy – że tak to brzydko ujmę – bucołowaci i gwiazdujący się wydawali. Tym razem, cztery lata później w Bydgoszczy, zobaczyłam zupełnie inny zespół.
Bracia Cavanagh powitali publiczność zgrzewką Żywca, co zaskoczyło nieco ochronę, gdyż oficjalnie zabronione jest spożywanie alkoholu w sali koncertowej - zwłaszcza piwa w puszce, którą to z kolei rozszalały fan mógłby mniej lub bardziej świadomie użyć do skaleczenia swojego idola tudzież kogoś na sąsiednim miejscu, i tak dalej. Następnie zespól zaprezentował swoiste „the best of” trzech ostatnich wydawnictw, nie pomijając przy tym ukochanego przez publiczność „Fragile Dreams” (tym razem zagrane w odpowiednim tempie), a także jeden zupełnie nowy utwór bez tytułu. Co mnie szczególnie zaskoczyło to nieopisana wręcz energia, jaka biła ze sceny. Widać było, że zespół naprawdę cieszy się swoim występem, a nie tylko wykonuje swój obowiązek. Zadziwił mnie również tak dobry i serdeczny kontakt z publicznością. Jeszcze raz podkreślę – bo co niektórych obecnych wraz ze mną na tymże koncercie bardzo moja opinia zdziwiła – mogę porównywać jedynie do koszmarnie nudnego koncertu w Holandii, gdzie kontakt z fanami był żaden. Cieszę się, że mogłam wyklarować swoją opinię – Anathema była mi swego czasu całkiem bliska.
Minusy: Szczerze powiedziawszy, nie odnotowałam niczego, co mogłoby mnie jakoś zniesmaczyć. Były opinie, że sekcja grała nierówno. Były opinie, że to już „nie ta sama Anathema”. Dla mnie jednak był to po prostu dobry, rockowy koncert. Ot co.
Playlista: *
Release
Balance
Closer
Leave No Trace
One Last Goodbye
New Song (no title)
Fragile Dreams
Flying
Porcupine Tree
Plusy: Niewątpliwie fakt, że Wilson zdecydował się jednak zagrać przed takim tłumem ;-) Ciekawym dodatkiem były też projekcje video tuż za plecami muzyków, które to na dobre wprowadziły publikę w „porkowy” klimat. Oczywiście dominowała kolorystyka i tematyka znana z „Deadwing”. Chyba największe wrażenie wizualne zrobił utwór „Halo”, podczas którego na telebimie kolejno, jedno słowo po drugim, niczym sugestie, ukazywały się hasła: God is Freedom / God is Truth / God is Power / God is Proof / i tak dalej. Ciekawym „dodatkiem” do ogólnego wizerunku PT okazał się drugi gitarzysta, a zarazem wokalista John Wesley, użyczający tu i ówdzie swojego głosu o bardzo ciekawej barwie. Po wyskokowej dawce materiału z dwóch ostatnich albumów, klimat został nieco zneutralizowany dwoma utworami z „Up the Downstair”: „Fadeaway”, zaśpiewany w całości przez rzeczonego pana Wesleya, i „Burning Sky”, podczas których naszym oczom ukazała się jeszcze bardziej chora, pokręcona i psychodeliczna projekcja video. Muszę przyznać, że PT w takim wydaniu troszkę bardziej mi odpowiadało.
Minusy: Odrobinkę zawiodłam się faktem, iż Steven Wilson to powszechnie znana postać i tak też się zachowuje. W pełni rozumiem potrzebę zachowania własnej prywatności, ale izolowanie się od fanów budzi we mnie lekki niesmak. Niestety, do serdeczności Anathemowców było mu bardzo daleko. Co do sfery czysto-muzycznej, po cichu liczyłam na „The Sky Moves Sideways Phase 1”, ale niestety. Co zrozumiałe zresztą, bo utwór to dosyć przydługi i najzwyczajniej w świecie nie pasowałby do repertuaru.
Playlista:
Deadwing
Sound of Muzak
Lazarus
Halo
Smart Kid
Hatesong
Arriving
Fadeaway
Burning Sky
Glass Arm
Blackest Eyes
Even Less
--
Shesmovedon
Trains
Futile
Strip the Soul
Reasumując. Warto, warto, warto było. Na początku tylko nie mogłam pojąć, dlaczego te dwa zespoły koncertują razem; przecież oba są z trochę innej beczki. Nie przeszkadzało mi to jednak. Powstała z tego kombinacja dwóch różnych charakterów, odrobina szaleństwa i trochę powagi, nieco luzu i perfekcji, tak że każdy chyba mógł w tym odnaleźć coś dla siebie.
* Playlista podyktowana przez Vincenta Cavanagh w stanie bliżej nieokreślonym.