Pogoda nas ostatnio nie rozpieszcza, a temperatury i mgły dają znać, że lato nieodwracalnie ustąpiło miejsca jesieni - porze roku, w czasach pre-pandemicznych, największego koncertowego urodzaju klubowego...
Dla mnie ten weekend tradycyjnie był niezwykle intensywny i po piątkowym występie Riverside w łódzkiej Wytwórni i sobotnim Świecie Mistrza Beksińskiego w katowickim Spodku, w niedzielny wieczór zameldowałem się w stolicy na tym oto, jakże przesympatycznie zapowiadającym się wydarzeniu. A tak w zasadzie mini festiwalu, bo każda z trzech kapel wyrastających, przynajmniej teoretycznie, ze wspólnego domowo-stonerowo-psychodeliczno-sabbathowego rdzenia, miała do zagospodarowania całkiem niekrótki set.
Na wstępie słowa uznania, podziękowania i absolutnie zasłużonego "łubu dubu" należą się Promotorowi. Jako że zbliżam się nieubłaganie do 40-tki i tytułu "Oficjalnego Dziadersa" powiem to młodzieżowo - no Knock Out Productions umie w koncerty:) i to jeszcze jak umie! W czasach stabilności na poziomie ruchomych piasków potrafi, chyba jako jedyny w Polsce, ściągać nie tylko potężnych headlinerów, ale i kapele średnie i mniejsze, nie szczując wydarzeniami odwoływanymi trzy dni po ogłoszeniu. Okazuje się, że i zespoły ze Stanów, ba nawet z UK i Australii można sprowadzić! Cześć i chwała Wam Panie i Panowie z Knock Out-u za to i ogółem... Santo Subbito:)
Co prawda, zmianę klubu z łatwiejszej do wydostania się w kierunku Łodzi Proximy, na starą - choć ponoć z nowym, prężnym managementem, poczciwą Hydrozagadkę, przyjąłem z umiarkowanym entuzjazmem, a frekwencja jeszcze to umiarkowanie spotęgowała - dobrze ponad 250 osób w szczytowym momencie, to naprawdę sporo - to jednak impreza, jak to w Hydrozagadce zazwyczaj bywa, obroniła się w pełni i dostarczyła mnóstwa przyjemnych doznań.
Już otwierający wieczór, około półgodzinny set amerykańskiego Irist, występującego w roli gościa specjalnego rodaków z Elder i Pallbearer, pokazał, że obawy o zbytnią monotematyczność gatunkową tego zestawu kapel były nieuzasadnione. Panom bliżej było do groove metalowych wyziewów w stylu Fear Factory, czy brutalniejszego oblicza Machine Head, niż do średnio tempowych doomowych walców. Głównym powodem mojej obecności był Elder i celowo nie testowałem pozostałych zespołów w wydaniach studyjnych, aby lepiej złapać ich żywy, organiczny sound. Przyznaję, że w wersji płytowej jest w muzyce Irist o wiele więcej przestrzeni, ale tego dnia w Hydrozagadce… było ostro. Wyróżniał się zwłaszcza perkusista Jason Belisha, swoimi nieszablonowymi wejściami przywodzący skojarzenia z młodym Joey'em jordisonem i wczesnym Slipknotem, oraz wokalista Rodrigo Carvalho z wyraźnymi metal-core'owymi naleciałościami w prezencji scenicznej i urzekającym kontrastem delikatnej, wyraźnie introwertycznej konferansjerki z pierwotną siłą i wściekłością wykonu. Irist ma w swoim dorobku zaledwie dwa wydawnictwa i to pochodzący z nich materiał mogliśmy usłyszeć.
Pallbearer najbardziej wpisał się w stylistyczny szablon prezentowany w materiałach promocyjnych. Blisko 70 minut typowego, książkowego, amerykańskiego doom metalu przyjemnie rozkołysało karki i bioderka publiki, głównie wolnymi i średnimi tempami. Ciekawym urozmaiceniem były niezwykle wyraziście odznaczające się w - siłą rzeczy - bardzo podobnie skonstruowanych utworach, solówki gitarowe. I to naprawdę ciekawe i treściwe solówki gitarowe. W przeciwieństwie do Irist ich koledzy po piecach z Arkansas, w moim odczuciu, bardziej interesująco prezentują się na żywo niż w studiu i z miłą chęcią poobcowałbym jeszcze kiedyś z nimi w koncertowym entourage'u. Panowie promowali głównie swój "najświeższy" materiał z 2020 roku "Forgotten Days" - 3 na 7 zagranych w Warszawie kawałków. Fani kultowego "Sorrow And Extinction", od którego to albumu zaczął się hype na ten zespół, musieli się zadowolić jedynie monumentalnym "Given to the Grave".
Na finał na scenie zainstalowali się vintage-prog-psychodelic magicy z Elder, którzy wbili się do mojej świadomości zeszłorocznym projektem Eldovar, nagranym wspólnie z berlińskimi weteranami z Kadavar. Plotka głosi, że tak im się ta kolaboracja spodobała, że aż przenieśli się do stolicy Niemiec na stałe. Tak czy inaczej "Eldovar A Story of Darkness & Light" było w Top 10 moich ulubionych płyt w 2021 roku i zmotywowało mnie do nadrobienia ich twórczości. Jak więc oczekiwania wytrzymały zderzenie z rzeczywistością ? Czy byłem tak zadowolony, jak się spodziewałem ? Otóż… i tak i nie. 75 minut grania i set oparty w miarę demokratycznie na 4 z 6 płyt studyjnych. Pięknie to wszystko płynęło po nostalgiczno-onirycznych wodach kolejnych dźwiękowych rozkwitających poematów. Byli tacy, jak ich odbierałem wcześniej. Takim Motorpsycho pozbawionym tego niedotykalnego pierwiastka, który w muzyce Norwegów, na dłuższą metę, mnie drażni i wkurza, ale... No właśnie, jest jednak całkiem spore „ale”… Koncert Elder cierpiał na, jak ja to nazywam, "chorobę/syndrom Mastodon" - było zwyczajnie O WIELE za głośno - loudness wars pełną gębą! Niby nie zabijało to selektywności, ani głębi i nie spłycało przestrzeni zawartej w kolejnych kawałkach. Powodowało za to ten "rozkoszny" przydźwięk w uszach już po 30 minutach. Bez zatyczek ciężko było, a że ja stoję na stanowisku, że w zatyczkach to już nie koncert, to trochę jednak cierpiałem. Ewidentnie była to sprawka inżyniera dźwięku, a że zespół nie korygował tego w żaden sposób ze sceny, widocznie tak panowie lubią:). Powiedziałbym, że następnym razem zdecyduję się na nich na jakimś festiwalu w plenerze, ale natychmiast przypomina mi się, jak na tegorocznym Mysticu zaczynałem koncert Mastodon przy akustyku, a kończyłem... poza terenem dużej sceny. Z palcami w uszach.
Fot: