Zauważyłem, że zaliczam ostatnio dość ekstremalne pod względem muzycznym koncerty. Nie inaczej było we wtorkowy wieczór w warszawskim Palladium. Choć po widzianym dwa dni wcześniej Slipknocie, nic już nie jest w stanie mnie tak skutecznie zmasakrować…
Wieczór o 19 rozpoczęło poznańskie Heresy Denied i choć zacząłem ich oglądać z „akademickim kwadransem” opóźnienia muszę przyznać, że muzycy zaprezentowali się z bardzo dobrej strony. Jak na support zaskoczyła mnie wypełniona po brzegi publiką sala i bardzo solidne nagłośnienie, fajnie podkreślające ich deathmetalowe i deathcorowe, do tego podszyte nutą progresywnych łamańców, brzmienie. Warto wspomnieć o frontmanie, Marcinie Hendzliku, którego sceniczny image może zbytnio nie korespondował z płynącą ze sceny eksplozją mocy, niemniej szczególnie jego partie growlu budziły szacunek. Muzycy zakończyli swój udany, 40-minutowy występ (jeśli dobrze usłyszałem) kompozycją Persistence, zamykającą także ich tegoroczne wydawnictwo Disobedience Manifesto.
Jako drudzy na scenie pojawili się Amerykanie z dethcorowego Lorna Shore. Sądząc po ścisku na sali byli oni główną atrakcją wydarzenia. Co ciekawe, w harmonogramie mieli zapewnioną godzinkę, a tymczasem skończyli po trzech kwadransach. Nieważne. Ich gig był na tyle ekspansywny i intensywny, że z pewnością rozpalił maniaków czekających na ich dźwięki. Widać to zresztą było na ich twarzach, gdy opuszczali koncertową salę i przechodzili do foyer. Artyści rozpoczęli od ich największego i najpopularniejszego ciosu z ostatniego mini albumu ..And I Return to Nothingness, kompozycji To the Hellfire. Zresztą ich setlista została oparta o trzy wydawnictwa, wspomniany mini album, który wybrzmiał na początku, płytę Immortal oraz jeszcze niewydaną, tegoroczną Pain Remains, z której wybrzmiały trzy utwory. Prym wiódł ich nowy wokalista Will Ramos, którego krzykliwe wokalne formy mogły w istocie przywoływać Daniego Filtha z Cradle Of Filth.
Wieczór zamknęła formacja TesseracT, która, nie ukrywam, była dla mnie głównym wabikiem. Nie można było tego powiedzieć niestety o publiczności, która na sali nieco się przerzedziła. W każdym razie na Lornie trudno było się wcisnąć w drzwi, a tu mogłem zawędrować niemalże pod samą scenę. Można powiedzieć, że Brytyjczycy stylistycznie dostosowali swój występ do charakteru całego wydarzenia. Jednym słowem, zaproponowali niemalże samo „gęste” i „grube” do bólu. Zaczęli od pierwszych trzech części mającej już ponad dekadę EP-ki Concealing Fate. Potem poleciało coś kompletnie nowego. Dominowało wszakże ostatnie Sonder, z którego wybrzmiały Beneath My Skin, King i na sam koniec rewelacyjny Juno. Muzycy brzmieli tego wieczoru naprawdę ciężko i aż trudno było zrozumieć, że obaj wioślarze, Acle Kahney oraz szczególnie stateczny i spokojny, James Monteith, generują tak masywne i rzeźnickie riffy. Bo istnym wulkanem energii był jak zwykle filigranowy Daniel Tompkins, który w pewnym momencie wpadł w publikę i zrobił stage diving. O tak, panowie dali potężnego energetycznego kopa, szkoda tylko że trwał on tylko… 57 minut.
Tekst: Mariusz Danielak
Foto: Michał "Angelus" Majewski