Zamaskowany skład z Iowa wczoraj po raz kolejny nawiedził Polskę. Amerykanie dali szaleńczy i porywający koncert w leżącej na granicy Gdańska i Sopotu Ergo Arenie…
Koncert był aż dwukrotnie przekładany z powodu pandemii koronawirusa, warto było jednak czekać na to trzecie podejście. To że będzie to duże wydarzenie pokazywały już ciągnące się do wejść (szczególne tych na płytę) kolejki oraz gdzieniegdzie osoby trzymające karteczkę „kupię bilet”. Punktualnie o 19 wieczór rozpoczął amerykański Vended. Przypomnę tylko, że to formacja dzieci muzyków Slipknot. Wokalista Griffin Taylor to oczywiście syn Corey’a Taylora, zaś perkusista Simon Crahan, Shawna „Clowna” Crahana. Szczególnie pierwszy z panów nadawał ton wydarzeniom na scenie, którą muzycy zagospodarowali przez pół godziny, zagrali bodajże pięć numerów (w tym znane Burn My Misery) i pozostawili bardzo solidne wrażenie.
Ukraińców z Jinjer miałem okazję widzieć po raz drugi w ciągu ostatnich... 4 dni. Kilka dni wcześniej zagrali wszak na Pol’and’Rock Festival. Trudno porównać te występy, wszak ten na Lotnisku Czaplinek był zdecydowanie dłuższy od tego w Ergo Arenie. Tu muzycy otrzymali tylko czterdzieści minut. Tam też było lepiej z dźwiękiem (zresztą, jak to zwykle, poziom nagłośnienia, wzbudził szerokie pokoncertowe emocje wśród uczestników – krótko zatem powiem, stałem na wprost sceny, tuż za akustykiem i aż tak skrajnie krytycznie do rzeczy bym nie podchodził, niemniej o zachwycie bym nie mówił), no i był wyjątkowy, antywojenny wątek z ułożeniem ukraińskiej flagi przez uczestników koncertu zaraz na jego początku. Tu oczywiście tego zabrakło, jednak scena, podczas ich występu, okraszona była ogromną „industrialną” pacyfą w ukraińskich barwach. Były też podziękowania za wsparcie dla Ukrainy wyrażone przez Tetianę Szmajluk i oczywiście wykrzyczane „chcę odzyskać mój dom!” przed wykonaniem Home Back. A skoro przy Tetianie jesteśmy, to faktycznie absolutna ekstraklasa żeńskiego wokalu w metalowej ekstremie.
To że jednak wszyscy czekają na gwiazdę, widać było, gdy w górę podniosła się zasłaniająca scenę kurtyna z ogromnym, podświetlonym na czerwono logo Slipknot. Najpierw, tuż przed 21, zaczęło „z taśmy” wybrzmiewać For Those About To Rock (We Salute You) AC/DC a zaraz po nim Get Behind Me Satan and Push Billie Jo Spears. Ten mający ponad 50 lat „przyjemny” kawałek idealnie kontrastował z tym, co miało nastąpić za chwilę. Po zapętleniu się jednego z wersów wybrzmiała doskonale znana wszystkim gitarowa forma z Disasterpiece, logo podświetliło się na biało na wspomnianej kurtynie, która za chwilę opadła. No i zaczął się istny armagedon. Można nie rozumieć ich muzyki ale poziom widowiska i agresji, jaki generuje ta dziewiątka z Des Moines budzi szacunek. Jak powiedział mi dziś mój muzyczny przyjaciel, który nieraz ich widział: w ich graniu jest moc i ładunek zdrowiuteńkiej agresji oraz autentyczny wyziew nienawiści. I dodał: przy nich, dzisiejsze death metalowe kapele, to tęczowe gumisie. Miał rację.
By ogarnąć to wszystko co tych dziewięciu panów robi na scenie oraz jakie generuje dźwięki (od death metalu, po black metal, nu metal, djent, hardcore, rap i alternatywę) trzeba mieć ekstremalnie podzielną uwagę. Dwupoziomowa scena z wysokimi bocznymi ambonami dla bębniarzy, obłąkańcze kostiumy, ciągły ruch, pobudzanie publiki rozmaitymi gestami, kakofonia świateł, strzelające w górę ogniowe obłoki… Wystarczy? A i to pewnie nie wszystko. Bo gdy dodamy do tego przepełnione „wulgarnym mięchem” przemowy między utworami Corey’a Taylora, położone na niskich, mrocznych tłach, obraz ich występu będzie jeszcze ciekawszy.
Nad setlistą nie będę się rozwodził, można ją spokojnie znaleźć w sieci. Powiem tylko, że było samo „gęste i grube” i panowie nie bawili się w jakieś melodyjne balladowanie w stylu np. Snuff. Za to miażdżyły hiciory na czele z Duality czy People = Shit zagrane na pierwszy bis. Tak, to był jeden z tegorocznych koncertowych nokdaunów.