Napiszę krótko. Dawno nie byłem na tak znakomitej psychodelicznej sztuce. Amerykanie z Rochester w stanie Nowy Jork pozamiatali dokładnie, choć kurz po ich koncercie opadał jeszcze długo…
King Buffalo, bo o nich oczywiście mowa, zagrali wczoraj w warszawskiej Hydrozagadce. Ta może nie wypełniła się po brzegi fanami, choć ich liczba, jak na ogórkowy sezon, budziła szacunek. Atutem wydarzenia, przynajmniej jeśli chodzi o gwiazdę wieczoru, było bardzo solidne, selektywne nagłośnienie, co przy takim niewielkim klubie i takiej muzyce, ma znaczenie. Panowie Sean McVay (czyli ten duży, główny szaman kapeli), Dan Reynolds i Scott Donaldson (czyli tych dwóch mniejszych) wyszli na scenę za kwadrans 22 i zostali na niej do 23. Powiecie, że krótko? No ale przed nimi były jeszcze dwa składy, a poza tym, intensywność koncertu King Buffalo była tak potężna, że trudno było mieć niedosyt. Tym bardziej, że setlista mogła naprawdę cieszyć. Dominował przedostatni ich album The Burden of Restlessness, z którego wybrzmiało aż pięć kompozycji (Burning, Grifter, Hebetation, Silverfish i The Knocks), dwie rzeczy były z ostatniego Archeon (Shadows, Cerberus), no i byli przedstawiciele Orion (najstarszy w zestawie Kerosene), Repeater, Longing To Be The Mountain i Dead Star. Co ciekawe, nie wybrzmiał ich najnowszy kawałek Regenerator, który zapowiada planowany na wrzesień album. Ale to nieistotne. Bo koncert bronił się jako całość.
Trio każdą kompozycją wprowadzało w obezwładniający trans budowany głębokimi, monotonnymi partiami basu, potężnie nabijaną perkusją, raz to drapieżnymi i surowymi, innym razem subtelnymi formami gitary i wreszcie generowanym jakby zza światów, od niechcenia, wokalem McVay’a. Moja przyjaciółka słysząc jakiś czas temu, że będę na King Buffalo i próbując premierowo ich kompozycji stwierdziła żartobliwie, że „bez zioła nie da rady tego wysłuchać”. A ja powiem inaczej. Wczoraj żadne zioło nie było potrzebne, bo dźwięki wydobywane przez Amerykanów pozwalały odlecieć absolutnie bez nich. Przyznam otwarcie, że większość koncertu spędziłem bujając się rytmicznie, ze słonecznymi okularami spuszczonymi na nos i zamkniętymi oczami. Totalny psychodeliczno-stonerowy odjazd.
Przed King Buffalo wystąpiło najpierw krakowskie Acidsitter, czyli jak mawiają o sobie „sanatorium dźwięków niebanalnych”. Spodobał mi się ich otwierający koncert kawałek. Poza tym trudno nie wspomnieć o tworzonych na żywo, tuż sprzed sceny, wizualizacjach. Jedna z członkiń ich ekipy mieszała różnokolorowe ciecze, których „psychodeliczne ruchy” zebrani mogli oglądać na ekranie tuż za muzykami. Niby znane… ale tak od kuchni fajnie było na to spojrzeć. Drugim suportem był także nasz rodzimy Red Scalp, w którym trudno było nie usłyszeć pięknych odniesień do Black Sabbath ale też i nie docenić prawdziwych saksofonowych figur, czy wreszcie folkowo-indiańskich muzycznych refleksów.