Już po raz czwarty do Polski (a trzeci raz do warszawskiej Progresji) przybyła amerykańska formacja The Neal Morse Band. Tym razem artyści promowali swój najnowszy, wydany w ubiegłym roku, album Innocence & Danger…
Podczas poprzednich wizyt muzycy prezentowali albumy w całości. Tym razem było inaczej, bo w przeciwieństwie do poprzednich płyt, które były koncept albumami o religijnym charakterze, nowy krążek jest kolekcją niezwiązanych ze sobą piosenek. I choć Innocence & Danger zdominował występ w zasadniczej części koncertu, to jednak pominięto z niego choćby Emergence, dorzucając natomiast dwa kolosy, odpowiednio 20- i 30-minutowe: Not Afraid Pt. 2 i Beyond The Years, które trafiły na bonusowy dysk. Drobnym smaczkiem było Floydowe Breathe i przecudnie wykonane akustyczne Waterfall z The Grand Experiment, z pięknymi wokalnymi harmoniami czwórki muzyków (Morse, Portnoy, Hubauer, Gilette) siedzących z przodu sceny na stołkach.
Na bis poleciał z kolei półgodzinny miks kompozycji z wszystkich płyt The Neal Morse Band. Wybrzmiały Long Day, City of Destruction, So Far Gone, The Ways of a Fool, Welcome to the World, The Great Adventure i na zupełny koniec dwa absolutnie wzniosłe killery: A Love That Never Dies (z wokalną pomocą zebranych) i Broken Sky / Long Day (Reprise), podczas którego Morse tradycyjnie już klęcząc odgrywał swoje ostatnie klawiszowe partie.
Występ miał bardzo dobrą oprawę świetlną, takowe wizualizacje na wielkim ekranie, stosowne wybuchy koncertowych dymów w najbardziej patetycznych momentach i soczyste brzmienie. Zebrana publiczność zgotowała im gorące przyjęcie, szkoda tylko, że było jej tak mało.