Anathema, Porcupine Tree - Hala Wisły, Kraków 15 kwietnia 2005
15 kwietnia 2005 roku dla fanów Porcupine Tree zaczął się spotkaniem z
fanami w krakowskim Media Markt. Planowany w tym miejscu występ akustyczny,
niestety, ze względu na stan zdrowia Stevena Wilsona nie odbył się. Można
było za to dostać autografy od niego i Richarda Barbieri, zrobić sobie
z nimi zdjęcie, uścisnąć prawice, a także wymienić kilka słów. Po takim
wstępie chyba już wszyscy nie mogli doczekać się koncertu.
Fani zaczęli zbierać się przed Halą Wisły już na godzinę przed jej
otwarciem, a w tym czasie w środku rozgrzewała się Anathema. Mimo że było
nas ponad 2000 na jedno zaledwie wejście, wpuszczanie przebiegło dosyć
sprawnie i koncert zaczął się bardzo punktualnie. Jeszcze zanim na scenie
pojawili się muzycy, rzuciły mi się w oczy dwie rzeczy. Pierwszą był ekran
umieszczony na środku sceny, na którym pojawiały się różne zdjęcia zespołu.
Co prawda do tej pory nie widziałem jeszcze na żywo koncertu z użyciem
takiego sprzętu , ale kilka obejrzanych DVD (Dream Theater, Rush) sugerowało,
że uczyni on spektakl ciekawszym.
Drugie spostrzeżenie było już in minus - barierka oddzielająca nas od
zespołu ustawiona była niepokojąco daleko od sceny, co zapowiadało problem
nie tylko dla robiących zdjęcia, ale także dla wszystkich, którzy liczyli na
bliższy kontakt z zespołem. Spowodowane to było jakimś dziwnym
ustawieniem oświetlenia oraz nagłośnienia - pierwszy raz widziałem głośniki
stojące pod sceną. Niemniej trzeba było przymknąć na to oko i zacząć
delektować się muzyką, bo oto zaczęła grać…
...Anathema. Co prawda nie jestem oddanym fanem Anathemy i poza Judgement i A Natural Disaster nie znam ich albumów zbyt dobrze, ale ta druga
zrobiła na mnie tak duże wrażenie, że aż żałowałem, że nie dane mi było
pojechać na ich ostatni koncert - zwłaszcza że przy okazji kręcili DVD.
Dlatego bardzo się ucieszyłem, gdy zostało ostatecznie potwierdzone, że to
właśnie oni będą supportować Porcupinów. Po owacjach jakie dostali, od samego
początku można było wnioskować, że gro osób przybyło zobaczyć przede
wszystkim ich występ. Ku uciesze anathemowców zespół zaprezentował
najważniejsze kompozycje przekrojowo, bo poza wymienionymi przeze mnie
tytułami jeszcze z Alternative 4 i z A Fine Day To Exit. Dla mnie jednak,
nieznającego w dużej części materiału, ciężko było dobrze wczuć się w klimat,
jaki serwowali bracia Cavanagh. W takiej sytuacji miałem nadzieję, że
koncert będzie dla mnie krokiem w przód, że porwie mnie melancholijna
atmosfera, z którą kojarzę Anathemę. Niestety, albo sposób wykonania, albo
fatalne nagłośnienie, wprowadziło dla mnie raczej poczucie zmieszania i
niepewności. Stawiam na tę drugą opcję - przede wszystkim było za głośno.
Vincent ma naprawdę mocny głos, ale kiedy krzyczał trudno było cokolwiek
wyłapać. W połączeniu z perkusją i galopującymi gitarami, momentami
zaczynałem żałować, że nie wziąłem ze sobą stoperów - nie żeby nie słuchać
muzyki, ale wręcz przeciwnie - żeby jakkolwiek wyselekcjonować jej
poszczególne elementy. Ponadto gitara Danny'ego, tak mocno bijąca po uszach
przy graniu riffów, była kompletnie niesłyszalna podczas gry solowej.
Natomiast kiedy akustyk zorientował się, że coś jest nie tak, ustawił sprzęt
w taki sposób, że wszystko zaczęło się sprzęgać.
Ale mimo wszystko to były jedyne minusy występu Anathemy. Przede wszystkim od pierwszych chwil rzucało się w oczy oddanie i ekstaza fanów oraz niezwykła ekspresja Vincenta, który skakał po scenie, szeptał, krzyczał, padał na kolana, słowem dawał całego
siebie tłumowi. I mimo że repertuar nie do końca mi odpowiadał, a nagłośnienie było do kitu, urzekło mnie to, co się działo z ludźmi. Vincent sam aż usiadł z gitarą na głośnikach (o których pisałem wcześniej) z gitarą akustyczną i widać było że z ogromną przyjemnością patrzy na te setki radosnych, śpiewających twarzy. Co prawda muzyka powinna bronić się sama, ale w tym przypadku atmosfera, jaka wytworzyła się w Hali Wisły, była
najbardziej magicznym elementem występu. Drugim niezwykłym momentem było to
jak w wieńczącym ich koncert "Flying" zaszła jakaś pomyłka i tak bardzo
rozkojarzyła Vincenta, że zaczął się śmiać i wszystko wskazywało na to, że
przerwą utwór i zaczną od początku. Jednak po chwili dało się słyszeć bardzo
głośny śpiew fanów, którzy podtrzymali utwór, aż do momentu, w którym włączył
się sam Vincent. Piękny moment. Niestety wśród piosenek z A Natural Disaster nie pojawiło się "Are You There" na które tak liczyłem, natomiast odegrali "Balance" i "Closer" (i wspomniane "Flying") gdzie m.in. Vincent używał jakiegoś specjalnego efektu do przesterowania głosu (wyszło tak jak na płycie).
Podczas "Lost Control" i "Fragile Dreams" z Alternative 4 było zbyt głośno,
przez co moim zdaniem utwory te mocno straciły - słuchając ich w domu byłem
zachwycony, natomiast na koncercie czekałem tylko na jakiś moment
wyciszenia. Niestety nawet rozdzielający je, być może najpiękniejszy w ich
dorobku - "One Last Goodbye" - nie przyniósł wytchnienia i magii na jaką
czekałem. Jednak chyba tak po prostu miało być - ostry, rockowy występ,
publiczność reagująca niezwykle żywiołowo i ta wyraźna więź między fanami a
zespołem. Wszystko to sprawiło, że w całym spektaklu było coś pięknego, mimo
że sama muzyka jak dla mnie nie wypadła najlepiej to całość zauroczyła mnie
tak, że teraz w domowym zaciszu z wielką przyjemnością słucham tych
nieznanych mi dotąd kompozycji.
Musze pochwalić organizatorów, bo wszystko odbywało się niezwykle punktualnie
i szybko. Obsługa sprawnie wyniosła niepotrzebny i doniosła niezbędny sprzęt
i po kilkunastu minutach na scenie pojawiło się Porcupine Tree.
Gromkie owacje przywitały Stevena i spółkę. Zaczęli koncert od
tytułowego utworu z płyty Deadwing. Kawałek szybki i mocny, bardzo dobrze
rozgrzał publikę (i tak już wrzącą po Anathemie) i chociaż nie zabrzmiał tak
ciężko jak na płycie to od razu rzuciło się w uszy, że jest dużo lepiej z
nagłośnieniem i jeśli tak zostanie, to nawet zła sława akustyki Hali Wisły
nie będzie w stanie zepsuć tego koncertu. Ciekawy byłem, jak wypadnie część
śpiewana na "Deadwing" przez Akerfeldta, a także ta odegrana przez Adriana
Belewa. I tak - z częścią wokalną poradził sobie Steven sam, bez żadnych
efektów i zabrzmiało to niemal jak na płycie, natomiast solo było nieco
inne, mniej namieszane, aczkolwiek opierające się na tych samych dźwiękach,
a co najważniejsze - bardziej przez to subtelne. Dużo zyskałby ten fragment,
gdyby nagrał go w studiu właśnie sam Wilson.
Od początku występu Porcupinów ruszyły animacje na ekranie, o którym
wspominałem wcześniej, dodając dynamiki i urozmaicając widowisko. Od początku
jednak rzucił się w oczy ten dystans, jaki dzielił nas od muzyków. W
porównaniu do grudniowego koncertu Blackfield, czy Porcupine Tree sprzed
dwóch lat, gdzie muzycy byli na wyciągnięcie ręki, ta odległość w Hali Wisły
znacznie ograniczała jak dla mnie możliwość wczucia się i zaangażowania w
występ. Niemniej trzeba to było przeboleć i chłonąć jak najwięcej z tego, co
spływało na nas poprzez tę "czarną dziurę" ze sceny. A płynęło bardzo wiele
piękna. Co prawda "Sound of Muzak", który był drugim z kolei utworem, wypadł
dosyć średnio, może dlatego, że przez ostatni rok muzycy ograli go już
mocno. Natomiast potem nastąpiły już dwa killery - delikatny "Lazarus", przy
którym bardzo ładnie pomagał w chórkach John Wesely, a i publiczność śpiewała
na cały głos, i "Halo", który znakomicie sprawdził się na żywo. Bardzo dobrze
zaśpiewany, porywający refren i ciekawe animacje, m.in. z pojawiającymi się
tekstami śpiewanymi przez Wilsona. Animacje okazały się bardzo efektowne, a
niekiedy nawet straszne - jak np. twarz kobiety, która w miejscu oczu miała
na przemian otwierające się i zamykające usta (powiało grozą!).Szkoda tylko,
że w parze z tym nie szły jakieś interesujące efekty świetlne - wręcz
przeciwnie - oświetlenie było strasznie monotonne, przeważały czerwone i
niebieskie lampy i pod tym względem koncert był dosyć mdły.
Po stricte rockowym "Halo" przyszła pora na chwile wyciszenia i monumentalny
utwór - "A Smart Kid" z legendarnej już płyty Stupid Dream. Zrobiło się bardzo
lirycznie, przestrzennie i przejmująco. And I will wait for you / Until the
sky is blue - śpiewał Wilson, a w powietrzu czuć było tę niesamowitą
atmosferę - zupełnie inną niż przy Anathemie, pełną przejęcia, smutku i głębi,
ale jednocześnie pozbawioną żalu i goryczy (charakterystycznych dla braci
Cavanagh), co jednak bardziej mi odpowiadało. Bardzo się cieszę, że
usłyszałem ten numer na żywo.
Kolejny utwór rozpoczął Colin Edwin rozpoznawalnym, typowym dla Porcupinów
rytmicznym riffem, otwierającym kolejną wielką kompozycję - "Hatesong", jak
zwykle z olbrzymią aprobatą przyjętą przez publikę. To właśnie w "Hatesong"
pojawiła się pierwsza, znakomita część improwizowana. Gavin świetnie, bardzo
wyraźnie i selektywnie tłukł w swój zestaw perkusyjny, natomiast odwrócony
tyłem do nas Steven grał ciekawe, spontaniczne solo. Nastrój na sali zrobił
się iście space-rockowy i nie sposób było oderwać oczu od tego, co się działo na scenie. Bardzo mocny moment, jeden z najniezwyklejszych na całym koncercie. Wszystko dodatkowo wzmocniły później cięższe riffy wieńczące utwór, po którym miała nastąpić być może najbardziej oczekiwana kompozycja - "Arriving Somewhere But Not Here". Ponieważ jest ona bardzo rozbudowana, wielowątkowa i zawiera sporo zmian tępa i nastroju,
ciekawy byłem jak wypadnie na żywo. I ani trochę się nie zawiodłem -
początkowo ciche, nastrojowe melodie, później bijąca w nas wszystkich siła i
energia mięsistych gitar i potężnej perkusji, a na koniec łagodne solo w
wykonaniu Wesely'a, któremu Steven oddał chyba na koncercie zbyt dużo pola.
Niestety solówki w jego wykonaniu były jakby wybrakowane, nieoszlifowane,
niepełne, co zwłaszcza rzuciło się na uszy w trakcie bisów, kiedy grał solo
do "Shesmovedon". Niemniej bardzo się cieszę, że znowu zabrał się z zespołem w
trasę, ponieważ nie dość, że urozmaica prezentowaną przez Porcupine Tree
muzykę. Dopełnia ją, dodaje głębi i pomaga wokalnie, to jeszcze łapie
znakomity koncert z publiką, do której się nieustannie uśmiecha. Zauważyłem
to już dwa lata temu w Warszawie, a teraz było to jeszcze bardziej
sympatyczne.
Niestety udział Johna odcisnął się także negatywnie - Steven
oddał mu do zaśpiewania całe "Fadeaway" i utwór, który jest tak piękny i
malowniczy, stracił praktycznie całą swoją magię, ponieważ Wesely śpiewał
barwą fatalną niczym Wilson w "Jupiter Island". Dziw brał, że potrafi wydawać
z siebie takie dźwięki. Na szczęście znakomity motyw gitarowy z końca utworu
jakoś go uratował i pozwolił płynnie przejść do drugiej kompozycji z Up the
Downstair - "Burning Sky". Aż dwie kompozycje z tamtego okresu zawdzięczamy
reedycji rzeczonej płyty, zremiksowanej na nowo i przy użyciu tym razem "żywej
perkusji" Gavina, o czym poinformował sam Steven. I muszę podkreślić słowo
"zawdzięczamy", bowiem znowu na sali zapanowała kosmiczna, transowa i
hipnotyzująca atmosfera. Świetny kawałek, niesamowicie odegrany, ogromna
przestrzeń, powalające brzmienie i kolejna znakomita improwizacja. Stałem i
w myślach prosiłem tylko, żeby się to za szybko nie skończyło. A faktycznie
wolałbym słuchać "Burning Sky" dłużej, poświęcając na przykład następujący po
nim "Mellotron Scratch", ale nie żałuję, że i jego dane nam było usłyszeć.
Wypadł bardzo ładnie, znowu świetnie sprawdziły się chórki, natomiast Wilson
obiecał, że następnym razem będzie być może w tym miejscu "Open Car".
W tym momencie przypomniałem sobie, że z nowej płyty nie zagrali jeszcze "Shallow",
na który, chociaż zbiera raczej niepochlebne opinie, ja bardzo czekałem.
Zamiast niego zespół odegrał, podobne nastrojowo, otwierające poprzednią
płytę "Blackest Eyes", które, mimo moich nieuzasadnionych obaw, wypadło
kapitalnie. Kolejny utwór zawierający kontrasty - mocne metalowe riffy i
piękna, melodyjna ścieżka wokalna. A tych kontrastów było bardzo wiele -
zwłaszcza między starymi a nowymi utworami - widać znaczącą różnicę między
nawet samą ich strukturą. I mimo, że te nowsze tracą trochę na swojej magii
i głębi, to jednak wydają się być znacznie dojrzalsze, poukładane i bardziej
przemyślane. Aczkolwiek "Even Less" zagrany jako następny w kolejności, mimo
już kilku lat od wydania, zabrzmiał bardzo świeżo, bardzo poruszająco i
porywająco. Euforia, jaką zespół wypełnił widownię, była tak ogromna, że kiedy
zeszli ze sceny nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że za chwilę,
wywołani brawami, wrócą do nas na bisy. I tu w sumie obyło się bez większych
niespodzianek - podobnie jak na poprzednich koncertach zabrzmiało na bis
"Shesmovedon" (z nieudaną solówką Johna Wesely'a) i po-prostu-znakomite "Trains".
Początkowo miałem nadzieję, że koncert zamknie inna kompozycja, jednak
wykonanie piosenki o pociągach Steven doprowadził już do takiej perfekcji,
że kiedy zerwał strunę i na moment widowisko stanęło w miejscu, miałem wielką
nadzieję na to, że zagrają ją od początku. Niestety zabrzmiała tylko od
połowy, ale nie straciła nic ze swojej magii - wręcz przeciwnie - kiedy
grali coraz ciszej, a Steven śpiewał już półszeptem, żeby za chwilę znowu
uderzyć z całej mocy w struny, poczułem, że odlatuję. Słowem cud, piękno i
fantazja.
To wspaniałe, że taka moc bije od tej muzyki i że potrafi ona
wzbudzać tak pozytywne uczucia i emocje. Nawet wtedy, kiedy wśród utworów
zabraknie takich lirycznych kompozycji jak "Buying New Soul" czy "Heartattack
in a Laybay". Świadczy to o potędze tej muzyki i zespołu, który ją tworzy, a
także o niewyczerpanych pokładach artystycznych, jakie nosi w sobie Steven
Wilson. I choć nie jest tak kontaktowy i otwarty jak Vincent, to coraz
bardziej utwierdzam się w mojej ogromnej sympatii i podziwie dla niego.
Miejmy nadzieję, że ciche zapowiedzi powrotu do Polski z koncertem na
jesieni tym razem się spełnią!