Ikona progmetalu, amerykańska formacja Dream Theater, po raz kolejny zawitała do Polski. Tym razem nowojorczycy przybyli na tylko jeden koncert promować swój ostatni album, wydany w ubiegłym roku, A View from the Top of the World…
Zanim jednak gwiazda wieczoru wyszła na scenę, o 19.30 pojawił się na niej support – Devin Townsend. Mam paru znajomych, którzy wybrali się na ten koncert właśnie dla niego. Szalony Kanadyjczyk to w istocie postać niebanalna i nietuzinkowa, co można było zobaczyć podczas jego godzinnego występu. Zaczął od znakomitego Failure z Transcendence. Kocham ten numer i takiego Townsenda - potężnego, mocarnego a zarazem wzniosłego, patetycznego i cholernie melodyjnego. Jakby było mało, muzyk zaraz na początku zszedł z gitarą ze sceny i poszedł do siedzącej na płycie publiczności, pozwalając się zresztą z nią fotografować. A nie był to jedyny przejaw sympatycznego zachowania Devina, bowiem gdy w dalszej części występu jeden z fanów przedostał się pod scenę, w miejsce między siedzącą publicznością a fosą i zaczął „na rockowo” przeżywać ten koncert zaś ochrona delikatnie go usuwać, Townsend… zszedł ze sceny i wręczył mu gitarową kostkę. W setliście nie zabrakło ponadto Kingdom z tnącymi soczyście gitarami, Aftermath z repertuaru Strapping Young Lad, March of the Poozers czy kończącego całość More! Jak zatem widać artysta jeńców tego wieczoru nie brał. Było energetycznie oraz potężnie i myślę sobie, że ci, którzy przyszli dla niego, byli ukontentowani. Tym bardziej, że sam Townsend był w świetnej formie a jego „odjechane” niekiedy komentarze dodawały jeszcze większego luzu temu występowi. Ponadto nie było źle z nagłośnieniem. Biorąc pod uwagę dość specyficzne, pełne pogłosu, brzmienie Townsendowych produkcji oraz fakt, że był to jednak support Dream Theater (znam takich, co twierdzą, że nie słyszeli nigdy dobrze nagłośnionego supportu Teatru Marzeń), naprawdę było fajnie.
Dokładnie o 21, na przestronną scenę Tauron Areny, wyszli „bogowie progmetalu”. Grupa zagrała w dużym, prestiżowym miejscu, choć trzeba przyznać, że nie zapełniła go w pełni publicznością. Na potrzeby tej relacji sięgnąłem do moich archiwów i wyszło mi, że w ciągu ostatnich dwóch dekad widziałem ich… dziesięć występów. Pozwolę sobie zatem na pewien komentarz natury ogólnej. Nie znam takiego drugiego zespołu, co do którego występów komentarze byłyby od lat tak schematyczne i… powtarzane jak mantra. Do moich ulubionych należą: „Dream Theater skończył się na […] - tu należy podać nazwę płyty” albo „grupa już od dawna zjada własny ogon” lub „bezemocjonalne maszyny odgrywające koncert, w którym technika jest ważniejsza od kompozycji”. Nie można też zapomnieć o zwykle „beznadziejnie śpiewającym” LaBrie, zespołowych kiksach i nagłośnieniu, na którym zwykle znają się na ich koncertach prawie wszyscy… A jednak dalej miłośnicy progmetalu pielgrzymują, i to w sporej ilości, na ich koncerty a te są wydarzeniami.
Nie inaczej było i tym razem. Zgoda, nie był to koncert pełen świeżości i nonszalancji, jak ten Townsenda, niemniej zebrani otrzymali profesjonalny, dobrze nagłośniony i oświetlony, do tego uzupełniony ciekawymi animacjami, koncert. Muzycy promowali nim ostatni, bardzo udany album i to z niego wybrzmiały cztery kompozycje, w tym tytułowa, 20-minutowa suita, na koniec zasadniczej części występu. Miłośników wczesnego Dream Theater musiało ucieszyć się z 6:00 z legendarnego już Awake, którego muzycy nie grali od 10 lat, fajny był też powrót do płyty Six Degrees of Inner Turbulence, którą reprezentowała kompozycja About to Crash. Najlepszym momentem było The Ministry of Lost Souls ale też – przynajmniej dla mnie - kończące ten dwugodzinny występ The Count of Tuscany. Nietrudno zauważyć, że artyści postawili na długie, rozbudowane formy, stąd być może taka siedząca forma koncertu. Występu, który może nie był najlepszym w moim „dreamtheaterowym rankingu”, niemniej przyniósł sporo solidnego, metalowego wyziewu.