Zastanawiam się, czy jeszcze komuś chce się czytać relacje z koncertów? Do tego jeszcze bez stosownych zdjęć. W czasach, gdy obrazek zastępuje nam wszystko a błyskawiczne komentarze na społecznościowych grupach i fanpejdżach rozchodzą się błyskawicznie i zaspokajają pierwszą ciekawość…
Mimo wszystko, słów parę tu państwu napiszę. Bo wydarzenie było dość wyjątkowe, wszak jubileuszowe i być może za pięć, dziesięć lat, przy okazji kolejnej rocznicy, kogoś zainteresuje, jak to grupa Riverside świętowała swoje dwudziestolecie. A kontekst tego koncertu (oraz tych w Gdańsku, Wrocławiu, Krakowie i Inowrocławiu) był/jest szczególny. Bowiem to pierwszy występ zespołu po długiej, ponad półtorarocznej pandemicznej przerwie. Zatem i dla stęsknionych ich muzyki fanów bardzo istotny.
Mimo tego, od samego początku zainaugurowanego ze szwajcarską precyzją o 19.30 koncertu, nie było widać na twarzach muzyków jakiegokolwiek zdenerwowania i tremy. Dwa wcześniejsze występy zrobiły swoje a i artyści grali „na swoim”. Lider grupy, Mariusz Duda, podsumowując zresztą to dwudziestolecie zauważył, że tak silnie związane z klubem Progresja Riverside zaczynało w maleńkiej sali starego klubu (przy okazji wypytując publiczność, kto z zebranych wówczas był… a ja z lekką nieśmiałością i dumą podniosłem łapkę), by potem przejść przez chyba wszystkie klubowe sceny i w roku jubileuszu zaliczyć kolejną – Letnią Scenę Progresji. Trzymając się „warszawskich wątków” artysta zauważył też, że to pierwszy koncert Riverside w stolicy z Maciejem Mellerem jako oficjalnym muzykiem grupy.
Na temat setlisty nie będę się rozwodził. Archiwiści mogą ją znaleźć poniżej i sami ocenić. Była oczywiście przekrojowa i w ogromnej, dwu i półgodzinnej, pigule spięła klamrą historię formacji klasykami z debiutu The Same River i The Curtain Falls. Po drodze było naturalnie wiele smaczków i momentów. Jak Towards the Blue Horizon zadedykowane nieżyjącemu gitarzyście zespołu, Piotrowi Grudzińskiemu. Jakże magicznie zabrzmiały tego wieczoru słowa: Where are You now My friend? I miss those days, I hope they take good care of You there and You can still play the guitar and sing Your songs. Piękną była chwila, gdy na sam koniec Duda, prezentując muzyków, którzy tego wieczoru zagrali na scenie, wymienił także jego. Jednym z gwoździ tego wieczoru było wykonanie w kapitalnej, rozimprowizowanej wersji Escalator Shrine z miażdżącym, gitarowo-klawiszowym dialogiem Mellera z Łapajem. Cóż poza tym? W Time Travellers na prośbę wokalisty zebrani wracali do świata nie sprzed trzydziestu, lecz dwudziestu lat a przy okazji zapowiedzi We Got Used to Us muzyk podkreślił smutną aktualność jego tekstu. Był wreszcie nowy, niemający jeszcze tytułu, utwór. Jak zwykle u nich atrakcyjny melodycznie, ale i z progmetalowym zadziorem. To przed nim Duda dopytywał zebranych skąd przybyli i w pierwszej kolejności wymienił… Otwock. Niewtajemniczonym przypomnę, że to właśnie w tym podwarszawskim mieście zarejestrowano tę kompozycję.
Pisanie o dobrej formie muzyków jest już w ich przypadku truizmem. Zatem to pominę. Fajne było brzmienie i znakomicie zaplanowane światła, które dokładnie wypełniały przestronną scenę. Mój ulubiony moment? W pewnej chwili, w Escalator Shrine, każdy z muzyków stojących na scenie był oświetlony inną barwą – niebieską, żółtą i zieloną. Do tego dwie fioletowe wiązki spadały na siedzącego za bębnami Piotra Kozieradzkiego – można zresztą zerknąć na ten moment na zdjęciu pod artykułem.
To było święto Riverside, pozwólcie zatem, że nieco po macoszemu potraktuję gości występujących przed nimi. Wokalista Collage, Bartosz Kossowicz, w pewnym momencie podziękował Riverside, za zaproszenie na tę mini trasę. Pomyślałem sobie wówczas o symboliczności tej chwili. Wszak kilka lat przed powstaniem Riverside, to właśnie Collage, wraz z albumem Moonshine wprowadzał polskiego proga na europejskie salony. Zresztą z Moonshine zagrali Heroes Cry i The Blues. Były też inne perełki, jak starsze Ja i Ty, Kołysanka i Baśnie oraz dwie nowe kompozycje. Przyjęto ich bardzo gorąco a sądząc po ilości „kolażowych” koszulek wśród zebranych, wielu przyszło także dla nich. Najskromniej wypadł Mick Moss, który li tylko z akustyczną gitarą, na ogromnej scenie, przy pełnym słońcu, był niestety dla wielu tylko tłem do powitalnych rozmów. A szkoda, bo to niezwykła osobowość. Jednak z muzyką do mniejszych i bardziej klimatycznych przestrzeni. Mnie w każdym razie miło było posłuchać jego wersji Alphavillowego Big in Japan, czy Zeppelinowego Whole Lotta Love.
Setlista:
The Same River, #Addicted, Rainbow Box, 02 Panic Room, Towards the Blue Horizon, Escalator Shrine, Time Travellers, Lament, New Song, Egoist Hedonist, We Got Used to Us, The Depth of Self-Delusion, Second Life Syndrome, Bis: Left Out, The Curtain Falls