W ramach promocji wydanego we wrześniu swojego nowego albumu From Voodoo To Zen muzycy Tides From Nebula zawitali do Częstochowy…
Nie ukrywam, że troszkę zaskoczyła mnie wielkość klubu, w którym przyszło grać warszawiakom. Sala bowiem miała raczej rozmiar nieco większego domowego salonu, niż wnętrza, z którym zwykle utożsamiamy koncertowe granie. Już pod koniec występu gitarzysta formacji, Maciej Karbowski, który po Adamie Waleszyńskim przejął obowiązek skromnej konweransjerki, powiedział, że to jeden z ich „przytulniejszych” koncertów. I dodał z lekkim uśmiechem: jesteśmy w piwnicy, a zatem… jesteśmy w domu. Choć publiczności była garstka, szczelnie wypełniła częstochowski klub. Ponadto muzycy musieli być mniej wylewni w swoich scenicznych, ekspresyjnych ruchach (co wszak u nich jest normą), aby nie zrobić komuś ze stojących tuż przy niewielkiej scenie krzywdy.
Ok, dajmy już temu spokój. Bo samemu koncertowi nic nie brakowało, od naprawdę solidnego, selektywnego brzmienia, po przygotowane przez zespół sceniczne światła. Jak zwykle pełna profeska. Także wykonawcza. Widać było u muzyków, że nie ma dla nich znaczenia dla jak dużej rzeszy fanów grają. Pełne skupienie, ale i widoczna radość z grania dla tych, którzy specjalnie przyszli ich posłuchać.
13 - utworową setlistę zdominowały oczywiście numery z From Voodoo To Zen, których wybrzmiało aż pięć (Ghost Horses, The New Delta, Radionoize, From Voodoo to Zen, Dopamine). Ta ostatnia, pomieszczona w nawiasie kompozycja, wybrzmiała jako pierwszy bis a wspomniany Karbowski, zapowiadając ją zapytał zebranych, co by powiedzieli na trochę tańca? I w istocie ten ich nowy utwór wybrzmiał energetycznie, transowo i tanecznie. Pozostałych osiem kompozycji to zgrabny i przekrojowy wybór z wszystkich dotychczasowych wydawnictw grupy (The Lifter, Only With Presence, The Fall of Leviathan, Sleepmonster, All the Steps I've Made, We Are the Mirror, Now Run, Tragedy of Joseph Merrick). Podczas obowiązkowego i uwielbianego przez fanów Merricka, który tradycyjnie wieńczył wieczór, Maciejowi Karbowskiemu udało się wcisnąć w zebranych i też tradycyjnie odpalić swoją gitarowo - emocjonalną tyradę.
Bardzo udany koncert. Nowe kompozycje, mimo że na studyjnej płycie niosą inną muzyczną jakość, tu wtopiły się w całość tworząc bardzo spójny, trwający ponad półtorej godziny set.
Występ gwiazdy wieczoru poprzedził również warszawski ROSK, który w sześcioosobowym składzie nawet nie zmieścił się na scenie. Artyści dali bardzo stonowany, wyciszony i wręcz rytualny koncert „na siedząco” (w takiej pozycji też słuchali ich zebrani), po każdej z kompozycji gasząc jedną z sześciu palących się świec. Było klimatycznie i intrygująco.