Brytyjska formacja White Lies rychło wróciła do Polski po ubiegłorocznych dwóch koncertach w Warszawie i Poznaniu promujących najnowszy album Five…
Tym razem muzycy zagrali ponownie w naszej stolicy, jednak w większym klubie i ze szczególnego powodu. Świętowali bowiem dziesięciolecie swojego debiutanckiego albumu To Lose My Life. I widać było, że grupa cieszy się w Polsce sporą estymą, bowiem Stodoła była tego wieczoru wypełniona po brzegi a przed wejściem do klubu można było zobaczyć fanów szukających biletu.
Plan koncertu był dość oczywisty. Zespół w pierwszej jego części odpalił w całości, w albumowej kolejności, wszystkie numery z To Lose My Life. Niemalże punktualnie o 20 wybrzmiało więc Death, które przy okazji uzupełnione zostało gęstym i spektakularnym deszczem z czarnego konfetti. Nieprzypadkowo podkreślam ów kolor, bowiem podczas ostatniej kompozycji wieczoru, zagranego na drugi bis Bigger Than Us, zebranych zalała fala białego konfetti (oraz ogromne białe balony), w wyniku czego podłoga opustoszałej tuż po występie sali zamieniła się w czarno – biały papierowy dywan. Już pierwsze piosenki pokazały dużą interakcję między zespołem a publicznością. Death i To Lose My Life zostały wyśpiewane niemalże przez całą salę. I tak już było do końca występu, choć frontman formacji, Harry McVeigh nie był jakoś wylewny w słowach, ograniczając się do podziękowań i chwalenia gorącej publiczności.
Po pierwszych pięćdziesięciu minutach nastąpiła chwilowa przerwa, podczas której zgasło na scenie światło a muzycy ją opuścili. Rychło jednak na nią powrócili, by zagrać prawdziwy The Best Of, czyli wybór kompozycji z kilku pozostałych płyt grupy. Były zatem Big TV, First Time Caller i There Goes Our Love Again z Big TV, trzy utwory z Friends (mój ulubiony Is My Love Enough, Morning in LA oraz Swing), Tokyo z Five i wspomniany wyżej Bigger Than Us z Ritual. Całość setlisty uzupełniło Taxidermy, które wybrzmiało na pierwszy bis, oraz ostatni singiel Hurt My Heart. Prawdziwy rockowy żar podczas tej ostatniej kompozycji tylko potwierdził, że zespół w koncertowym entourage’u wypada zdecydowanie ciężej i ostrzej. Cóż, świetny, energetyczny, trwający godzinę i czterdzieści minut koncert nie pozostawił chyba nikogo obojętnym dając przy okazji mnóstwo pozytywnych wibracji.
Przed gwiazdą wieczoru wystąpił indie rockowy kwartet Boniface, znany już fanom White Lies, bowiem poprzedzał dwa wspomniane polskie koncerty Brytyjczyków w marcu ubiegłego roku. Przez pół godziny zagrali siedem numerów, z których szczególnie pierwsze dwa, Wake Me Back Up i Ghosts, mogły zaimponować popowym, nośnym potencjałem. Uwagę zaś przykuwał niezwykle chudy, jakby lekko wycofany, niemniej grający pierwsze skrzypce, wokalista i gitarzysta Micah Visser.