Trzecia edycja Prog in Park odbyła się już w trzeciej lokalizacji. Dziś tylko nazwa przypomina, że wydarzenie startowało w 2017 roku w warszawskim Parku Sowińskiego…
Tym razem zespoły i uczestników festiwalu gościła pomieszczona na tyłach warszawskiej Progresji Scena Letnia. I dała radę, choć towarzystwo mocno dotkniętego zębem czasu biurowca, wielkich estetycznych doznań nie czyniło. Byli też i tacy, którzy narzekali na zbyt małą festiwalową przestrzeń dla słuchaczy. Cóż, wydaje się, że była ona idealnie dopasowana do tegorocznego zainteresowania imprezą i każdy mógł znaleźć swój „kawałek podłogi”. Trudno też zarzucić coś „grubego” pod względem organizacyjnym. Szeroka oferta cateringowa, bogaty merch (festiwalowe T-shirty i gadżety cieszyły się zainteresowaniem tak dużym, że niektórzy musieli obejść się smakiem nie znajdując już np. swojego rozmiaru koszulki) i sprawnie działająca ochrona zapewniały uczestnikom fajną, bezpieczną atmosferę, pozwalającą na czerpanie garściami z muzyki płynącej ze sceny. Do tego wszystkiego dopasowała się pogoda. Pierwszego dnia wręcz rewelacyjna. W sobotę chwilkę pokropiło, ale i tak było ciepło i komfortowo. Warto też wspomnieć o tradycyjnie już organizowanych dla fanów sesjach z podpisami artystów. Pewnie, że szkoda, iż największe gwiazdy nie wzięły w nich udziału (obawiam się, że w przypadku Dream Theater tradycyjne pół godziny by nie wystarczyło, a i istniałoby zagrożenie opuszczenia imprezy przez połowę uczestników:)), z drugiej strony godziny były tak dopasowane, że każdy swoich faworytów mógł „dopaść”, choć czasami kosztem fragmentu jakiegoś koncertu.
Festiwal rozpoczął w piątek brytyjski Sermon, dając chyba najmniej interesujący mnie występ podczas całego festiwalu, choć na pewno na wielu zrobił wrażenie. Sporo zebranych zainteresowało się później ich koszulkami i płytami. Zdecydowanie lepiej wypadł francuski Alcest, którego do tej pory widziałem dwukrotnie w klubowych warunkach i obawiałem się, że dość wczesna pora i przestronna scena nie wpłyną korzystnie na ich klimatyczne, post rockowe brzmienie. Nic z tych rzeczy. Zaczęli od świetnego Kodama wprowadzając nim zebranych w trans, który utrzymali do końca. O tym, że to jednak progmetalowy, a nie post rockowy festiwal przypomnieli za chwilę panowie z TesseracT. Potężny ładunek emocji jaki generowali ze sceny już od pierwszych utworów, Concealing Fate, Part 1: Acceptance i Concealing Fate, Part 2: Deception, podbity soczystym dźwiękiem, robił wrażenie. I mimo że ich kompozycje do najłatwiejszych nie należą, czyste i melodyjne wokale (obok screamów) szalejącego na scenie Daniela Tompkinsa nadawały nieco komercyjnego szlifu.
Pewne wyciszenie przyszło wraz z występem Fisha. Tak jak obiecywał odszedł od Marillionowych staroci, poza jednym wyjątkiem – magicznym Lavender zaśpiewanym na koniec. Skoncentrował się zatem na swoich solowych numerach (między innymi Big Wedge, Credo, Vigil In A Wilderness Of Mirrors, Pipeline, Internal Exile). I choć początkowo wszystko wyglądało całkiem dobrze, już na wysokości Credo, czuć było u artysty zmęczenie odciskające swoje piętno na partiach wokalnych. Warto zauważyć, że w zespole Fisha pojawił się znany z Areny, Kino, czy Lonely Robot, John Mitchell.
Pierwszy dzień zakończył świetnym występem Opeth grając kilka swoich sprawdzonych koncertowo utworów (Sorceress, Ghost of Perdition, Demon of the Fall, In My Time of Need, The Drapery Falls, Deliverance). Åkerfeldt był tradycyjnie mocno gadatliwy, przez co miało się momentami wrażenie, że koncert traci na dynamice. Z drugiej strony jego dowcip, czasami złośliwość, czy sarkazm dodawały całości kolorytu. Do historii tej edycji przejdzie pewnie jego… Prog In Parking Lot : )
Sobotę otworzył nasz jedyny przedstawiciel – białostocka Bright Ophidia, która dała solidny, choć najkrótszy na festiwalu (niespełna pół godziny) set. Na następny Soen czekałem najbardziej. Wszystkie płyty mają świetne, ale ostatni Lotus wyrywa z butów. No i zagrali z niego cztery piosenki (Covenant, Lascivious, kapitalny Martyrs i Lotus) uzupełniając je starszymi (Opal, Sectarian, Savia). Szkoda jednak, że ich koncert okazał się chyba najsłabiej nagłośnionym, z dominującym nad wszystkim brzmieniem basu, odbierającym kompozycjom wyjątkowe harmonie i melodykę. Sam występ był jednak zacny. Ceniony u nas Haken zagrał swoje sprawdzone koncertowo kawałki (Puzzle Box, Cockroach King, 1985), udowadniając, że muzyczna matematyka może iść w parze z energetycznym koncertem.
Richie Kotzen pokazał swoim setem, że klasyczne rockowe trio (gitara, bas i bębny) może zrobić mnóstwo bluesowego i hard rockowego dymu. Oczywiście główna w tym zasługa mistrza ceremonii, którego gitarową wirtuozerię widać było od rozpoczynającego Riot po kończący godzinny występ Venom. Festiwal zamknęła największa gwiazda tegorocznej edycji, amerykański Dream Theater. Można wiele im zarzucać, że już nic nowego nie grają, że zjadają własny ogon, a James LaBrie nie daje wokalnie rady. Można. Tylko po co? Bo w dalszym ciągu cały zastęp progmetalowych bandów w kategorii „koncert rockowy” odpada z nimi w przedbiegach. Wirtuozeria, precyzja i potęga brzmienia to silne argumenty. Do tego charyzmatyczne osobowości przykuwające uwagę. Promowali tym koncertem ostatni Distance over Time i dlatego kompozycje z niego przeważały (Untethered Angel, Fall Into the Light, Barstool Warrior, Pale Blue Dot). Z obchodzącego dwudziestolecie Metropolis Pt. 2: Scenes from a Memory wybrzmiał niestety tylko The Dance of Eternity, były ponadto A Nightmare to Remember, Peruvian Skies, In the Presence of Enemies, Part I, Lie i na bis świetnie wykonane As I Am. Tym co można zarzucić temu występowi to przede wszystkim… czas. Ich koncert trwał ledwie godzinę i dwadzieścia pięć minut. Jak na Dream Theater to bardzo krótko.
Tym samym impreza zakończyła się zgodnie z pilnowanym co do minuty (to ogromny plus!) harmonogramem, pozostawiając pewnie uczestników w lekkim niedosycie i… tęsknocie za kolejną już, czwartą edycją.