Uff... No i od czego tu zacząć? Że było pięknie? Wiem, to banał, ale jakże prawdziwy tego wieczoru...
Punktualnie kwadrans przed 21, przy delikatnych dźwiękach muzyki, na wielkich telebimach zaczęły się pojawiać archiwalne zdjęcia gwiazdy wieczoru, co tylko podgrzało gęstniejącą już od dłuższego czasu atmosferę. Jeszcze goręcej zrobiło się, gdy na scenę zaczęli przemykać muzycy. Jednak prawdziwy entuzjazm ogarnął zebaranych, gdy pojawił się, wprowadzny na scenę pnktowym światłem, Collins. Powoli, podpierając się laską, jednak z dużym uśmiechem na twarzy, dotarł do centralnie umieszczonego na scenie fotela i podziękował za przybycie...
Wiem, że są tacy, którzy patrząc na już prawie 70-letniego Collinsa i zdrowotne problemy, z którymi się zmaga, zadają sobie pytanie: „dlaczego i po co?” Cóż, po tym koncercie wiem, że on po prostu uwielbia muzykę, a tysiące ludzi każdego wieczoru kocha dźwięki, które stworzył oraz to w jaki sposób potrafi je zaprezentować. Zresztą sam artysta ma do swojego stanu zdrowia spory dystans. I nie chodzi tu tylko o jakże wymowny tytuł tejże trasy, ale przede wszystkim zdanie jakie zaraz na powitaniu powiedział do Polaków w ich ojczystym języku: „miałem operację pleców, moja stopa jest spierdolona”. Nie muszę dodawać, że tych parę słów wzbudziło wręcz euforyczną reakcję zebranych i myślę, że przejdzie do historii tak jak pamiętny chorzowski „fucking deszcz”.
Choć doskonale znałem planowaną setlistę, mogę powiedzieć, że zaczął zaskakująco. Bo kto może sobie dziś pozwolić na rozpoczęcie koncertu dwiema balladami?! No ale jeżeli są to Against All Odds (Take a Look at Me Now) i Another Day in Paradise, nie mam pytań. Pewnie że trochę szkoda, iż pierwsze z tych cudeniek nie wybrzmiało gdzieś pod koniec, w ciemnościach, przy smartfonowych latarkach. Potem już było nieco szybciej wraz z Hang in Long Enough i Don't Lose My Number, jednak już zaraz po nich zrobiło się trochę nostalgicznie. Collins wspomniał odległe czasy powstania Genesis, co znów wzbudziło entuzjazm publiczności. Za chwileczkę poleciały dwa pierwsze utwory z dyskografii ikony progrocka: Throwing It All Away i Follow You Follow Me. Szczególnie przy tej drugiej kompozycji zrobiło się melancholijnie, gdy na wielkich ekranach pojawiły się fragmenty filmowe pokazujące muzyków grupy sprzed wielu lat. Tego wieczoru wybrzmiał jeszcze jeden utwór Genesis – Invisible Touch, szkoda jednak, że pozbawiony nieco swojego uroku przez dosyć agresywnie i tym samym niepotrzebnie wjeżdzające dęciaki.
Co dalej? Momentów było mnóstwo. Who Said I Would poprzedzone zostało długim i precyzyjnym przedstawianiem licznego zespołu Collinsa. Największe owacje zebrali oczywiście jego wieloletni współpracownicy: siwobrody basista Leland Sklar i gitarzysta Daryl Stuermer. Ale gorąco też powitano kilkunastoletniego syna Collinsa, Nicholasa, który dzielnie tego wieczoru zastępował ojca za bębnami i wykonał wraz z nim, grając na pianinie, balladę You Know What I Mean.
A skoro przy młodym Collinsie jesteśmy. Jednym z bardziej niesamowitych momentów było Drum Trio, w którym początkowo ton nadawali wspomniany Nicholas oraz perkusjonalista Richie "Gajate" Garcia. Moement dołączenia do nich Phila był absolutnie wyjątkowy. Ślicznie było podczas zaśpiewanego w duecie z Bridgette Bryant coveru Stephena Bishopa Separate Lives. To wtedy cały stadion wypełniły rozświetlone latarki. In The Air Tonight poprzedzone zostało długim wstępem, który zrobił taki klimat, że pojawiający się słynny syntetyczny rytm, potężna gitara Stuermera i wreszcie klawiszowe tło wzbudzały kolejne wybuchy radości. Podstawowy set zakończyło roztańczone Sussudio okraszone deszczem konfetti, zaś na jedyny bis wybrzmiał niezwykły Take Me Home, po którym aż trudno było uwierzyć, że to już naprawdę koniec. Cóż, piękny dwugodzinny koncert, do tego, jak na PGE Narodowy, przyzwoicie nagłośniony. Niezwykły wieczór.
Jako support wystąpił słynny amerykański producent muzyczny, kompozytor i gitarzysta Nile Rodgers ze swoim zespołem Chic, dając naprawdę fajny koncert. Ich wersja coveru Daft Punk Get Lucky (którego Rodgers jest wszak współautorem!) bujała powoli zapełniający się stadion, podobnie zresztą jak stylowe wykonanie klasyka Dawida Bowiego Let's Dance.