W sobotni wieczór warszawski Torwar pękał w szwach. Sala była wypełniona po brzegi fanami Dead Can Dance. Punktualnie o 20:30 zgasły światła, a na scenę wyszli bohaterowie wieczoru: Lisa Gerrard i Brendan Perry wraz z pozostałymi muzykami...
Momentalnie ucichły wszelkie rozmowy i zapanowała niemal absolutna cisza. Lisa w długiej białej sukni wyglądała niczym podróżniczka w czasie i przestrzeni. Scenę rozświetliły czerwone światła, a pierwsze dźwięki Anywhere Out Of This World wywołały ciarki na plecach. Wokal Brendana zabrzmiał świetnie. Mesmerism odśpiewali do spółki z Lisą. Labour Of Love wypadło bardzo dobrze, ponownie wokal Perry’ego był na pierwszym planie. Avatar stanowił pierwszy tego wieczoru (zdecydowanie nie ostatni!) popis wokalny mistrzyni Lisy Gerrard. Oprócz wspaniałego głosu usłyszeliśmy także rewelacyjną grę na instrumentach perkusyjnych, które napędzały cały utwór. Chciałoby się, aby Avatar trwał i trwał. Zdecydowanie najlepszy fragment początkowej części występu. Następnie stery przejął ponownie Brendan i usłyszeliśmy In Power We Entrust the Love Advocated. Ten utwór zawsze wprawiał mnie w melancholijny nastrój. Nie inaczej było z wersją koncertową, bardzo zgrabnie zagraną przez wszystkich muzyków znajdujących się na scenie. Podczas Bylar ponownie błyszczała głównie Lisa Gerrard, czarując publiczność swoimi wokalizami. I nadszedł moment, na który czekałem chyba najbardziej. Lisę oświetlił snop białego światła i rozpoczął się wstęp do Xavier. Ciarki momentalnie pojawiły się na całym ciele. Całe wykonanie to jeden wielki popis wokalny Brendana, a słowa: „Freedom's so hard when we all are bound by laws etched in the scheme of nature's own hand unseen by those who fail in their pursuit of fate” jeszcze długo kołatały się w głowie po koncercie.
Po chwili na scenie została tylko Lisa Gerrard i jeden z muzyków. Delikatny wstęp na flecie rozpoczął kolejny popis wokalistki w postaci The Wind That Shakes The Barely. Cała sala ćwiczyła się wtedy w nieoddychaniu, wszyscy zastygli zahipnotyzowani. Nastąpiło płynne przejście do Sanvean, stanowiącego dalszy popis Lisy. Powyższe trzy utwory złożyły się na najpiękniejszy fragment koncertu. Indoctrination (A Design For Living), po wspaniałych poprzednikach wypadło w mojej ocenie dość blado.
Pierwsze fragmenty wokalizy w Yulunga (Spirit Dance) wywołały aplauz publiczności. Lisa Gerrard ponownie wbiła wszystkich w ziemię swoim nieziemskim, eterycznym wokalem spoza czasu i przestrzeni. Dopełnieniem magii była wspaniała gra instrumentów perkusyjnych. Na telebimie pojawiały się obrazy przywodzące na myśl płomienie. Niesamowity moment, chciałoby się, żeby ten utwór potrwał przynajmniej kwadrans…
The Carnival Is Over po swoim niesamowitym poprzedniku wypadł dobrze, ale to zupełnie nie był ten poziom magii, który spowił salę chwilę wcześniej. The Host Of Seraphim sprawił, że można było zupełnie zapomnieć o rzeczywistości. Lisa swoimi wokalizami przeniosła wszystkich daleko poza mury Torwaru. Brak właściwych przymiotników na opisanie takich chwil. Amnesia została odegrana i odśpiewana, ale czegoś brakowało, może przyczyną był brak „żywej” perkusji, a może całkowity brak improwizacji. Autumn Sun zaśpiewane w duecie przez dwójkę bohaterów wieczoru także nie powaliło (mogli wybrać wiele innych utworów w zamian). Po Dance Of The Bachantes oczekiwałem dużej dawki improwizacji, ale się nie doczekałem. Utwór odegrany w zasadzie kropka w kropę jak na płycie, a szkoda. Członkowie zespołu zeszli ze sceny.
Po kilku chwilach powrócił Brendan w towarzystwie klawiszowca i zaprezentował Song To The Siren. Piękna, oszczędna wersja. Łudziłem się przed koncertem, że wykona go Lisa, ale wersja Perry’ego również bardzo zacna. Pierwsze dźwięki Cantary wywołały burzę oklasków. Kopiec mrówek ponownie pojawił się na całym ciele. Ponownie wszyscy zeszli ze sceny. Powrócili jeszcze raz. Oświetlona snopem białego światła Lisa Gerrard wykonała The Promissed Womb, a na finał Berndan zaśpiewał spokojne, eteryczne Severance. Cały zespół pokłonił się widowni i zapaliły się światła - misterium było zakończone.
Podsumowując, występ udany, choć czasem brakowało mi nutki szaleństwa i większej improwizacji lub odważniejszego sięgnięcia po bębny na scenie. Bohaterką wieczoru była niesamowita Lisa Gerrard, która jawiła się, jako istota spoza czasu i przestrzeni. Brendan Perry również zasługuje na oklaski za wspaniały wokal. Oboje są jak wino, im starsi, tym lepsi. Tyle lat minęło, a ich głosy niemal zupełnie się nie zmieniły. Na pochwałę zasługuje również świetne tego wieczoru nagłośnienie. Wokale, jak również wszystkie instrumenty były doskonale słyszalne.