Połowa duetu No-Man zawitała do warszawskiej Progresji. Pomimo bardzo niskiej frekwencji nie dało się w żaden sposób odczuć, że muzycy cokolwiek odpuszczają. Grali tak, jakby występowali przed salą wypełnioną po brzegi...
Występ rozpoczął się od subtelnego Only Rain. Następnie zabrzmiała energiczna, rockowa wersja Time Travel In Texas i to był bardzo dobry początek występu. Ghostlike z nowego albumu Flowers At The Scene wypadło świetnie, nawet lepiej niż udana wersja studyjna. Wherever There Is Light z repertuaru No-Man było z kolei popisem skrzypka Steve’a Binghama, który nie pierwszy i nie ostatni raz tego wieczoru skradł show. All The Blue Changes zabrzmiało poprawnie, ale jakoś nie porwało. Z kolei Borderline z nowego solowego albumu artysty na żywo wypadło bardzo dobrze. Następny w kolejności The Warm-Up Man Forever było pierwszym z dwóch najlepszych momentów tego wieczoru. Świetny wokal na wstępie, a następnie kapitalna gra wszystkich muzyków znajdujących się na scenie – czapki z głów. Wersja zupełnie inna od tej studyjnej i po raz kolejny zdecydowanie na plus. It’s The World z nowego albumu zabrzmiało potężnie i jeszcze ciężej niż w wersji studyjnej. Bardzo dobry fragment koncertu, tym razem oklaski dla gitarzystów i perkusisty, którzy dali z siebie wszystko. Kolejny utwór, Never Needing, nie porwał. Następnie Tim Bowness stwierdził, że teraz czas na najbardziej melancholijny utwór z nowego albumu i zagrali Not Married Anymore okraszone piękną solówką gitarową. Bez dwóch zdań był to jeden z piękniejszych momentów tego występu. Killing To Survive nie trafiało do mnie w wersji studyjnej, nie przemówiło też w wersji koncertowej. Na koniec części podstawowej muzycy zaserwowali Mixtaped z repertuaru No-Man i był to drugi najlepszy fragment całego koncertu. Kapitalna, rozbudowana i rozimprowizowana wersja, z popisami wszystkich muzyków obecnych na scenie ze świetną solówką gitarową i ponownie kapitalna gra skrzypka na czele. Po wybrzmieniu ostatnich akordów muzycy zeszli ze sceny.
Na bis zabrzmiały Forest Almost Burning i świetna wersja Things Change. Na sam koniec zabrzmiał jeszcze praktycznie niewykonywany na żywo utwór z czasów, zanim Tim poznał Stevena Wilsona i koncert dobiegł końca.
Podsumowując, byliśmy świadkami naprawdę dobrego koncertu z dużą dawką emocji i świetną grą muzyków towarzyszących bohaterowi wieczoru, w szczególności wielkie brawa dla skrzypka Steve’a Binghama. Bardzo podobały mi się pozmieniane w wielu przypadkach wersje utworów, które dzięki temu nabrały nowego wymiaru. Mimo wszystko trochę smutno, że w 2 mln mieście nie było choćby kilkuset osób zainteresowanych takim występem… Grunt, że ci, którzy już się zjawili wiedzieli, po co przyszli i stworzyli świetną atmosferę na widowni, która mam nadzieję wynagrodziła Timowi braki kadrowe wśród widzów.