W ramach promocji swojego nowego albumu „Galactica” szczecińska formacja Lebowski dotarła do Łodzi...
Artyści zaprezentowali się w niewielkim (i do tej pory mi kompletnie nieznanym) klubie TU, w którym ich muzykę przyszło oklaskiwać kilkadziesiąt osób. Nie oznacza to oczywiście, że koncert w jakiś sposób przez to rozczarowywał. Wręcz przeciwnie. Choć występ miał klubowy, kameralny charakter (chyba dla ich dźwięków idealny), reakcja publiczności po każdym z utworów była gorąca i długa. Można powiedzieć, że na sali nie było przypadkowych osób. Patrząc na twarze zebranych widać było skupienie i przeżywanie niemalże każdego dochodzącego z głośników dźwięku.
Zaczęli kwadrans po 20 od Solitude Of Savant, po którym Marcin Grzegorczyk – jak zwykle oszczędny w słowach – zapowiedział wykonanie we właściwej kolejności całego promowanego albumu, co – jak dodał żartobliwie – być może pozwoli niektórym na ewentualny zakup płyty. Widzowie otrzymali zatem blisko siedemdziesięciominutową dawkę „galaktycznej” muzyki zakończoną The Last King. Szczególnie magicznie zrobiło się przy cudnym Goodbye My Joy, którego już pierwsze takty wywołały ciepłe brawa.
Co ciekawe, po prezentacji Galaktiki muzycy wcale nie powrócili do niemalże już kultowego Cinematic, lecz do kompozycji, które – jak zauważył Grzegorczyk – mają tylko koncertowe wersje. Pojawiły się zatem obecne na Lebowski Plays Lebowski, Buongiorno (które, jak zaznaczył frontman, w zasadzie powinno koncert otwierać), Mirador i Once in a Blue Moon. Okej, wybrzmiał jeden przedstawiciel debiutu, znakomity Cinematic, jednak uszczuplony o wsamplowane w oryginał narracje. Całość zakończył... krótki utwór o miłości, czyli ich wersja tematu Romeo & Juliet. Po prawie dwóch godzinach artyści zeszli z niewielkiej sceny TU, by parę chwil później dołączyć do zebranych na pokoncertowe pogaduchy.