W poniedziałek (6 maja) odbył się pierwszy z dwóch zaplanowanych na czas wizyty w Polsce koncertów Steve’a Hacketta. Bezsprzecznie Sala Ziemi to na terenie Poznania obecnie jeden z najlepszych obiektów dla muzycznego widowiska, wobec tego nic dziwnego, że to właśnie w tym miejscu zdecydowano się na goszczenie tak wybitnego artysty.
W ostatnich latach w Sali Ziemi miałem okazję podziwiać takie zespoły i artystów jak King Crimson, Steven Wilson czy (dwukrotnie) Within Temptation. Miniony solowy występ Hacketta potwierdził wysoką jakość tej placówki.
Były gitarzysta legendarnej formacji Genesis przygotował dla poznańskiej widowni około dwuipółgodzinne show, na które składały się dwa akty oraz kilkanaście minut bisów. Już w momencie ogłoszenia koncertu znana była część utworów, jakich należało się spodziewać. Zgodnie z treścią na plakatach oraz biletach Hackett zaplanował uczczenie czterdziestej rocznicy wydania albumu Spectral Mornings (1979), zagranie w całości renomowanej płyty Selling England by the Pound (1973) z repertuaru Genesis oraz (raczej symbolicznie - do czego jeszcze nawiążę) promowanie swojego najnowszego solowego krążka At the Edge of Light (2019). Na szereg niespodzianek nie należało zatem liczyć, co nie oznacza, że poniedziałkowa setlista została ograniczona do wskazanych trzech pozycji.
Na skład zespołu Hacketta złożyły się w dużej mierze znane już u jego boku nazwiska. Za grę na klawiszach odpowiedzialny był Roger King, wokalu użyczał Nad Sylvan, a na flecie, saksofonie, klarnecie czy innych rozmaitych instrumentach umiejętnościami błyszczał Rob Townsend. Za stosunkowo nową postać w ekipie należy uznać Jonasa Reingolda, który dołączył do niej na początku poprzedniego roku. Ten ceniony basista ze Szwecji powinien być doskonale znany szerszej widowni, albowiem grywał już w takich formacjach jak Kaipa, The Flower Kings czy w najświeższym projekcie Roine Stolta - The Sea Within. W 2002 roku natomiast Reingold założył własny zespół – Karmakanic. Skład uzupełnił całkowicie nowy członek – Craig Blundell. Zapewne wielu fanów Stevena Wilsona do dziś nie może się pogodzić z utratą w jego kapeli Marco Minnemanna, ale brytyjski perkusista to godny następca, a o jego wcale nie mniejszym talencie może poświadczyć właśnie występowanie u boku Hacketta.
Wśród kilkudziesięciu rzędów siedzeń z trudem było wypatrzyć wolne miejsce. Podobnie jak przedstawicieli młodszego pokolenia. Grono widzów tworzyły bowiem głównie nieco starsze osoby, dla których koncert Hacketta mógł stanowić formę sentymentalnej podróży do czasów młodości. Nie jest to jednak żaden zarzut. Wręcz przeciwnie – nieustannie towarzyszyło mi poczucie, że spędzam czas w towarzystwie doświadczonych, kompetentnych w dziedzinie rockowej klasyki (czy ogólnie muzyki) słuchaczy.
Panowie zaczęli chwilę po 20:00, gdy ostatnim osobom spacerującym przed wejściem lub przeglądającym stoiska z płytami udało się na czas zająć miejsca. Od razu otrzymaliśmy główne danie, bez poprzedzającej go przystawki w formie supportu. Myślę, że w przypadku występu Hacketta dodatkowy zespół rzeczywiście nie był wymagany.
Wszystko rozpoczęło się od Every Day – utworu inaugurującego album Spectral Mornings. Po trzech minutach części wokalnej nastąpiło to, na co chyba każdy słuchający tego kawałka wyczekuje, czyli popisowe solo mistrza (jedno z wielu, w jakie obfitował poniedziałkowy koncert). Następnie Hackett przywitał się z poznańską publicznością, nie omieszkując wypowiedzenia kilku słów w naszym języku („Dobry wieczór” oraz „Dziękuję”, po których stwierdził, że niestety, ale reszta będzie już po angielsku). Nie zabrakło także kilku dowcipnych tekstów ze strony Brytyjczyka i w efekcie już od samego początku występu zadbał on o pozytywną atmosferę.
Po Every Day nastąpiło przejście do albumu At the Edge of Light. Nawet sam Hackett nie chciał tworzyć iluzji, jaką byłaby pozorna chęć promowania tego krążka. Dla trwającej trasy nie jest on bowiem najważniejszy, co potwierdziła poznańska setlista. Z najnowszego albumu Brytyjczyk zagrał tylko trzy numery – najpierw Under the Eye of the Sun, następnie Fallen Walls and Pedestals, a tercet uzupełnił Beasts in Our Time. Jednocześnie są to pierwsze trzy kawałki z At the Edge of Light (lecz występujące na nim w odmiennej kolejności). I w tym momencie poczułem lekki niedosyt czy wręcz rozczarowanie. Nie ukrywam, że w momencie pierwszego obcowania z nową płytą największe wrażenie zrobiła na mnie mini-suita Those Golden Wings, a wraz z kolejnymi odtworzeniami apetyt na wysłuchanie jej „na żywo” tylko rósł. Niestety, tego trwającego ponad jedenaście minut utworu zabrakło, a myślę, że jak żaden inny z At the Edge of Light idealnie komponowałby się z wybrzmiałymi kawałkami ze Spectral Mornings oraz Selling England by the Pound.
Po wyszczególnionym już zestawie trzech numerów z ostatniej płyty nastąpił powrót do jubilata. The Virgin and the Gypsy to spokojny, kojący kawałek, podczas którego wyróżnił się zwłaszcza grający na flecie Rob Towsend (wówczas występujący jeszcze w charakterystycznej czapeczce). Pojawił się także siódmy na płycie, a na koncercie w wersji instrumentalnej, Tigermoth. Po tym momentami psychodelicznym utworze Hackett zapowiedział tytułowe nagranie, czym wprawił w zachwyt zgromadzoną na sali publiczność. Do jeszcze większej ekscytacji doszło, gdy były członek Genesis popisał się wspaniałym solo i muszę przyznać, że to właśnie utwory (bądź ich obszerne fragmenty) pozbawione partii wokalnych były podczas poniedziałkowego spotkania najlepsze. Spectral Mornings stanowił jeden z tych kilkuminutowych, najbardziej zajmujących momentów.
Na tym pierwszy akt nie dobiegł końca, ponieważ usłyszeliśmy jeszcze króciutki, nacechowany klimatem Dalekiego Wschodu The Red Flower of Tachai Blooms Everywhere oraz także instrumentalny Clocks - The Angel of Mons. Wszystko zagrano według studyjnej wersji, a w przypadku Craiga Blundella można mówić nawet o małym bonusie z jego strony. Perkusista wydłużył bowiem finałową partię drugiego z numerów i przy niewielkiej porcji światła skupionej wyłącznie na nim zagrał dynamiczne mini-solo. Takie akcenty wspaniale przypominają i nawiązują do niegdyś stałych elementów rockowych wydarzeń, jakimi były solówki perkusistów – dzisiaj pojawiające się już raczej okazjonalnie.
Z całego albumu pominięto zaledwie około osiem minut, na które składają się dwie pozycje (The Ballad of the Decomposing Man oraz Lost Time in Córdoba). Sympatycy Spectral Mornings, którzy zapragnęli obchodzić okrągłe urodziny tego albumu, powinni być w takim razie w pełni usatysfakcjonowani z tego, co dla nich przygotował Hackett.
Pierwszy akt trwał pięćdziesiąt minut, po których zapowiedziano dwadzieścia minut przerwy. Muzycy na scenę powrócili punktualnie, jakby z zegarkiem w ręku czekali za kulisami na właściwy moment ponownego ukazania się Poznaniowi. Światła (tego dnia dominowały kolory czerwony, biały oraz niebieski) zapaliły się wraz z pierwszym wersem wygłoszonym przez wyeksponowanego na tle reszty muzyków Nada Sylvana „Can you tell me where my country lies?", na co wiele osób zareagowało gromkimi oklaskami oraz donośnymi okrzykami. Tak, przyszedł czas na Genesis.
Zaczęło się od Dancing with the Moonlit Knight, zakończyło na Aisle of Plenty – bez zaskoczeń, bez przetasowań, ale przecież w przypadku tak wybitnego krążka jak Selling England by the Pound zbrodnią byłoby nie zagrać go w zgodzie ze studyjnym porządkiem. Publiczność Sylvanowi nie pomagała (to dobrze), poza jednym momentem, gdy na słowa „Selling England by the pound” dało się usłyszeć dochodzący z kilku stron mini-chórek. Przy I Know What I Like (In Your Wardrobe) natomiast po raz pierwszy zgromadzeni na sali widzowie dali się tak wyraźnie porwać. Było klaskanie do rytmu i zdecydowanie częstsze gestykulowanie, w efekcie wytworzyła się niemal popowa atmosfera. Na szczęście miało to miejsce wyłącznie pod koniec utworu, gdy po dłuższej części instrumentalnej Sylvan jeszcze raz zaśpiewał „I know what I like, and I like what I know”.
W swojej poprzedniej recenzji pisałem o mistrzowskim wykonaniu Ocean Cloud przez Marillion. Myślę, że w przypadku Hacketta za ten najbardziej ekscytujący, wywołujący ciarki na skórze i powodujący łzy w oczach moment należy uznać zagranie Firth of Fifth. Zdaję sobie sprawę, że nie wskazałem niczego odkrywczego – w końcu każdy sympatyk Genesis czy gitarzysty z Londynu doskonale zna wartość tego utworu. Nic jednak nie poradzę na to, że Firth of Fifth nieprzerwanie potrafi robić takie wrażenie. Zaczęło się od klawiszy Rogera Kinga, na nich też się zakończyło (dzięki Bogu, że publiczność wyczekała do ostatniego dźwięku i dopiero wtedy nastąpiły zasłużone owacje na stojąco!), a w międzyczasie mieliśmy świetną wokalną narrację Sylvana, kolejny popis (tym razem na saksofonie) Townsenda i przede wszystkim arcydzielne solo Hacketta (wzbogacone wspaniałą dramaturgią świetlną). Pomimo że w domowym zaciszu Firth of Fifth słyszało się już kilkadziesiąt razy, to za każdym razem już samo sławetne podciągnięcie struny przez Brytyjczyka dostarcza niezwykłych emocji. I co równie ważne – podczas gitarowego solo nikt nie sięgnął (albo przynajmniej nie w pierwszych rzędach, gdzie siedziałem) po telefon albo aparat. Żadnych zdjęć czy filmików. Czyste delektowanie się muzyką.
Gdy napięcie opadło panowie zagrali akustyczny More Fool Me, co pozwoliło publice na chwilę oddechu. Następnie otrzymaliśmy ponad dziesięciominutowy The Battle of Epping Forest i uważam, że jak na tak rozbudowany kawałek, zdecydowanie zbyt dużo jest w nim wokalu (oczywiście zarzut ten kieruję głównie w kierunku wersji studyjnej). Zdecydowanie bardziej preferuję osiągnięcia Genesis, w których muzycy byli w stanie znaleźć idealną harmonię pomiędzy wokalną maestrią Petera Gabriela a wybitnymi umiejętnościami operowania instrumentami przez kwartet Hackett-Rutherford-Banks-Collins. Niestety - w The Battle of Epping Forest wszystko jest podporządkowane śpiewającemu i warstwa muzyczna (w takim dosłownym znaczeniu) stanowi zaledwie tło, ani na moment nie wychodząc przed szereg.
Nadmiar wokalu zrekompensował jednak After the Ordeal z kolejnym rewelacyjnym wkładem (w tym przypadku przy pomocy fletu) Townsenda. Był to zaledwie przedsmak tego, co miało nastąpić za chwilę, czyli The Cinema Show. Już raz w życiu miałem okazję usłyszeć ten kapitalny utwór „na żywo”, lecz „jedynie” w wykonaniu zespołu The Watch Plays Genesis (w 2015 roku zagrali go na bis w bydgoskiej Kuźni). Hackett zaczął brawurowo, od razu tworząc niezwykły klimat, a wraz z jego gitarą stopniowo do gry dołączały pozostałe instrumenty i oczywiście śpiew Sylvana. Pojawiły się klawisze Kinga, gdzieś w tle pobrzękiwali Townsend z Reingoldem, z czasem włączył się Blundell… Wszystko złożyło się na kilkanaście minut wspaniałych muzycznych doznań.
Aisle of Plenty zamknął rozdział z Selling England by the Pound, lecz nie drugi akt. Miłą niespodzianką okazało się wykonanie Déja Vu – to utwór, który pojawił się na solowej płycie Genesis Revisited (1996), lecz geneza jego powstania sięga roku 1973. Pierwotnie miał zostać włączony do Selling England by the Pound, jednak nie udało się go w porę ukończyć i dopiero po latach kropkę nad „i” postawił Hackett. Podczas Déja Vu londyński gitarzysta po raz kolejny dał znać o swoim talencie i poczęstował widownię świetną solówką.
Jak się okazało na sam koniec drugiego aktu – nie tylko czasami Gabriela solowe występy Hacketta żyją. Powszechnie wiadomo, że po opuszczeniu Genesis przez słynnego wokalistę pałeczkę (i to nie perkusyjną) przejął Phil Collins. A Trick of the Tail (1976) to pierwsze dokonanie grupy po odejściu Gabriela i bez wątpienia jest to jedno z nielicznych osiągnięć z Collinsem na froncie, które się (relatywnie) broni. Na poznańskim koncercie najpierw usłyszeliśmy otwierający ten krążek Dance on a Volcano, a po kilku minutach, gdy panowie powrócili na bis, klasyczny już Los Endos (myślę, że nawet bez wcześniejszego sprawdzania setlist można było „w ciemno” obstawiać obecność tego numeru) i to w towarzystwie utworu Myopia, wywodzącego się z solowej płyty Till We Have Faces (1984).
Co warto szczególnie podkreślić, po zagraniu Dance on a Volcano publiczność powstała z miejsc, aby nagrodzić muzyków brawami i na siedzenia już nie wróciła. Nieprzerwanie klaszcząc, (nie)cierpliwie poczekała, aż Hackett i spółka powrócą na scenę, a przy dwóch ostatnich kawałkach bawiła się także na stojąco. Taki obrazek stanowi najlepszy komentarz dla tego, jak wiele emocji dostarczył im zespół sześciu artystów.
Finalne pożegnanie również krótko nie trwało i panowie kilkakrotnie machali czy kłaniali się poznańskiej widowni. Widoczne były na ich twarzach szczere uśmiechy oraz zadowolenie. Nie inaczej w przypadku kilkuset fanów. Dźwiękowo Sala Ziemi także nie zawiodła, choć na pewno znajdą się osoby, które (być może słusznie) zwrócą uwagę na pewne techniczne mankamenty. W moim przypadku tak nie jest, a najważniejsze, że mistrz Steve Hackett i jego równie utalentowani towarzysze uraczyli nas wspaniałą muzyką oraz ponad dwugodzinnym pamiętnym koncertem.