ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 11.10 - Lublin
- 18.10 - Warszawa
- 19.10 - Chojnice
- 20.10 - Toruń
- 25.10 - Wrocław
- 26.10 - Wschowa
- 11.10 - Warszawa
- 11.10 - Olsztyn
- 12.10 - Warszawa
- 13.10 - Łomża
- 17.10 - Kołobrzeg
- 18.10 - Szczecin
- 11.10 - Kraków
- 11.10 - Warszawa
- 12.10 - Kraków
- 19.10 - Poznań
- 12.10 - Wrocław
- 13.10 - Warszawa
- 14.10 - Gdańsk
- 15.10 - Warszawa
- 16.10 - Poznań
- 15.10 - Kraków
- 16.10 - Warszawa
- 17.10 - Gdańsk
- 18.10 - Warszawa
- 19.10 - Kraków
- 17.10 - Katowice
- 19.10 - Wrocław
- 20.10 - Warszawa
- 21.10 - Kraków
- 22.10 - Gdańsk
- 19.10 - Łódź
- 20.10 - Kraków
- 23.10 - Gdańsk
- 21.10 - Warszawa
- 23.10 - Warszawa
- 24.10 - Gdańsk
- 25.10 - Łódź
- 26.10 - Kraków
- 27.10 - Wrocław
 

koncerty

18.04.2019

MARILLION WEEKEND, ŁÓDŹ, WYTWÓRNIA, 12-14.04.2019

MARILLION WEEKEND, ŁÓDŹ, WYTWÓRNIA, 12-14.04.2019

W miniony weekend po raz drugi w naszym kraju odbyło się trzydniowe, muzyczne spotkanie z legendarnym już zespołem Marillion. Jeszcze jakiś czas temu mogliśmy z nutką zazdrości oglądać zarejestrowane koncerty w innych państwach, ale wreszcie nadszedł okres, gdy podczas organizowanego regularnie co dwa lata spektakularnego wydarzenia „Marillion Weekend” Polska jest stałym punktem na mapie odwiedzanych przez muzyków miejsc. Ponownie przestrzenią dla trzech dni koncertowania była łódzka Wytwórnia.

    "Marillion Weekend” ma charakter międzynarodowy i również w naszym kraju nie zabrakło fanów brytyjskiej kapeli z całego świata. Dość wspomnieć, że do Łodzi przybyli zagorzali słuchacze zarówno z odległych nam terenów (Japonii, Australii), jak i nieco bliższych (Norwegii, Niemiec, Wielkiej Brytanii). Oczywiście o zróżnicowanie etniczne zadbali także polscy sympatycy Marillion, którzy we wspólnej zabawie nie mieli żadnego problemu z nawiązaniem dobrych relacji z obcokrajowcami. W końcu wszystkich zgromadzonych w Łodzi łączyło jedno – miłość do Marillion.Zanim przejdę do szczegółowej analizy utworów, jakich wykonaniem uraczyli nas Steve Hogarth i spółka, pragnę zwrócić uwagę na jedną istotną kwestię – w porównaniu z poprzednim Weekendem diametralnie uległa zmianie setlista. Nawet jeżeli dobór niektórych kawałków pozostawił wiele do życzenia (o tym za chwilę), to nie da się ukryć, że powiało świeżością i zapewne wiele osób mogło po raz pierwszy usłyszeć dany utwór „na żywo”.

   Gdy kilkanaście miesięcy temu ogłoszono, że w kwietniu 2019 roku Marillion ponownie zawita na trzy dni do Polski wielką ekscytację fanów mogła nieco zmniejszyć zapowiedź wykonania przez zespół albumu Happiness Is the Road. Wybranie wydanego w 2008 roku krążka jako wiodącego dla tego magicznego spotkania wydawało się jeszcze mniej udaną decyzją, niż sięgnięcie dwa lata wcześniej po marillion.com (2000). Happiness Is the Road jest nie tylko jedną ze słabszych pozycji w bogatej dyskografii Brytyjczyków, ale dodatkowo potwierdza, jak trudno jest nagrać zajmujący dwupłytowy album. Mimo wszystko chyba nikomu nie przeszło przez myśl, aby z tego powodu rezygnować z uczestnictwa w łódzkim Weekendzie.

   W pierwszym dniu koncertowania Marillion poprzedził występ Gleba Kolyadina z zespołem. Znany m.in. z Iamthemorning rosyjski pianista wystąpił w towarzystwie trzech innych muzyków przez około czterdzieści minut. Kapela zagrała kilka instrumentalnych utworów, pod niejednym względem przypominających kompozycje Dream Theater. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że Kolyadin, pomimo swojego wielkiego talentu, nie do końca wpasował się w stricte rockowy styl i nie zawsze imponujące popisy rosyjskiego muzyka na pianinie umiejętnie współgrały z muzycznymi rozwiązaniami jego kolegów.

   Wreszcie przyszedł czas na główne danie. Pomysł na pierwszy dzień był następujący – członkowie Marillion podzielili setlistę na cztery części, w każdej z nich grając po kilka numerów z różnych albumów. Przerwy pomiędzy tymi mini-rozdziałami trwały po kilka minut, czasami jednak zdawały się trwać wieki. Ich obecność była jednak w pełni uzasadniona – Hogarth nie tylko zmieniał kostiumy, ale także (jak przed drugą częścią koncertu) położenie na klubowej sali.

   Wszystko zaczęło się od Season’s End (1989) – jakże ważnym krążku na osi czasu, wyznaczającym bowiem nowy rozdział w historii zespołu, na co w pewnym momencie zwrócił uwagę sam wokalista. W zestawieniu zabrakło niestety epickiego The Space, ale pojawił się tytułowy kawałek, który tradycyjnie już dostarczył powodów do wzruszenia. Znakomicie wybrzmiało słynne solo Steve’a Rothery’ego, a po wysłuchaniu zasadniczej części Season’s End, publiczność w nieprzerwanym napięciu wysłuchała jego pozostałej (jakże zaskakującej przy pierwszym zetknięciu z tą płytą, gdy wydaje się, że utwór już dobiega końca) kilkuminutowej partii instrumentalnej. Ponadto dane było wysłuchać The King of Sunset Town (po koncercie poznałem niejedną opinią, że to idealna propozycja na otwarcie koncertu), nie tak często spotykanym The Bell in the Sea oraz The Uninvited Guest. Następnie doświadczyliśmy wykonań wybranych pozycji z Holidays in Eden (1991) – niekoniecznie spełniającego oczekiwania albumu, do którego zapewne wielu fanów grupy nie wraca nad wyraz często. Najpierw wybrzmiał Splintering Heart, na którego początku większość słuchaczy wędrowała wzrokiem po klubowej przestrzeni, starając się znaleźć Hogartha (słyszalny był tylko jego głos). Zwłaszcza osoby stojące pod samą sceną (w tym ja) musiały mocno wychylić głowy, aby dostrzec znajdującego się w głębi obiektu wokalistę. W trakcie śpiewu Hogartha na scenę powoli wracali pozostali członkowie zespołu.

   Po Splintering Heart było lepiej, ponieważ zagrano tercet This TownThe Rakes Progress100 Nights. Najpierw było trochę skakania i klaskania, na końcu zrobiło się nastrojowo. Najwięcej emocji doświadczył finalny fragment, gdy po słowach Hogartha („So we close our eyes…”) i jego geście zasłonięcia oczu, ponownie o swoim nieocenionym talencie przypomniał Rothery. Holidays in Eden, Dry Land oraz Cover My Eyes (Pain and Heaven) już takiego wrażenia nie zrobiły, ale to, co najlepsze podczas piątkowego wieczoru, miało dopiero nadejść.

   Gdy w przerwie pomiędzy drugą a trzecią częścią koncertu na ekranie przy pokrytej czernią sali ukazała się słynna twarz z okładki Brave zapewne nie tylko na mojej skórze pojawiła się gęsia skórka. Ten jakże przemyślany, koncepcyjny album z 1994 roku w opinii fanów Marillion oraz wielu innych słuchaczy zasługuje na status arcydzieła i patrząc na historię zespołu, w pełni rehabilituje niepowodzenie wynikające z nieudanego Holidays in Eden. Zabrakło The Great Escape, lecz w gruncie rzeczy to żaden zarzut. Zestaw numerów, na jaki zdecydowali się członkowie zespołu, okazał się w zupełności satysfakcjonujący. Następujące po sobie utwory Bridge, Living with the Big Lie, Runaway, Hollow Man oraz Brave były w stanie złożyć się na jedną kilkudziesięciominutową i spójną nastrojowo część koncertu, podczas której Hogarth i spółka oddali esencję tego wybitnego krążka.

   Po Brave wybrzmiały jeszcze (oczywiście poprzedzone krótką przerwą) trzy utwory z Afraid of Sunlight (1995), ale zarówno Gazpacho, Cannibal Surf Babe, jak i kończący pierwszy wieczór King nie były w stanie przeskoczyć poprzeczki, jaką zawiesiły poprzedzające je mroczne wykonania. Bisów w piątek nie było i choć dzień ten pozostawił pewien niedosyt (wynikający przede wszystkim z doboru utworów, albowiem do ogólnej formy muzyków nie można mieć absolutnie żadnych zastrzeżeń, do czego jeszcze nawiążę), to i tak było to znakomite otwarcie weekendowego wydarzenia.

   W sobotę supportem była uznana norweska grupa Gazpacho. Członków zespołu (a zwłaszcza wokalistę Jana-Henrika Ohme) można było spotkać wcześniej, stojąc już na kilka godzin przed koncertem w kolejce przed Wytwórnią. Muzycy swobodnie poruszali się w obrębie klubu, nie omieszkując nawet podjąć krótkiej rozmowy z cierpliwie czekającymi i zmagającymi się z niespodziewanymi opadami śniegu fanami. Norwegowie zagrali o mniej więcej dwadzieścia minut dłużej niż Gleb Kolyadin, a na przygotowanej przez nich setliście dominowały utwory z albumu Tick Tock (2009). Rewelacyjnie wybrzmiał zwłaszcza kończący ich występ Winter Is Never. Jedyny mały zarzut, jaki się może pojawić, to nad wyraz głośna gra Roberta Risbergeta Johansena, który w poszczególne elementy perkusyjne uderzał z taką siłą, że momentami zagłuszał wokal Ohme. Patrząc natomiast na reakcje widzów, należy wysunąć wniosek, że Gazpacho to zespół bardzo lubiany i oby takich supportów więcej!

   Po tradycyjnej przerwie między rozgrzewką a głównym wydarzeniem przyszła pora na drugi występ Marillion. Tym razem struktura okazała się dość klasyczna – setlistę podzielono na główną część oraz dwie partie bisów. Bezsprzecznie ze wszystkich trzech dni sobotę należy uznać za najlepszą. Zespół ponownie wybrał cztery płyty, ale pod kątem chronologicznym pominął (myślę, że słusznie) Radiation (1998). Koncert rozpoczął się od Interior Lulu z marillion.com, następnie z tego samego krążka zagrano Built-in Bastard Radar oraz Enlightened. Po One Fine Day, pierwszym akcencie z This Strange Engine (1997), przyszła pora na prawdziwe emocje i zabawa rozkręciła się na dobre.

   Wykonanie Ocean Cloud, jednego z wielkiej trójcy utworów z Marbles (2004), należy postrzegać jako prawdziwą sztukę i przejaw scenicznego geniuszu. Klimatycznie zrobiło się już od pierwszych sekund, gdy na ekranie pojawił się obraz rozciągającego się oceanu z widniejącym nad nim księżycem, a pokryty mrokiem Hogarth zaśpiewał: „He's seen too much of life, And there's no going back”. Przez blisko osiemnaście minut pięciu muzyków trzymało widzów w pełnym skupieniu. Należy wspomnieć nie tylko dwie popisowe solówki Rothery’ego, lecz także budzące niepokój dźwięki bębnów Iana Mosleya, potęgujące napięcie klawisze Marka Kelly’ego czy jak zawsze zgrabnie łączące wszystkie instrumenty partie basowe Pete’a Trewavasa. Ponadto warto podkreślić fantastyczną dramaturgię świetlną, która zwłaszcza w finalnej części Ocean Cloud wprowadzała iście horrorowy nastrój. Gdy utwór dobiegł końca pozostało głęboko odetchnąć, a następnie nagrodzić zespół gromkimi brawami. Nie zabrakło także długiego skandowania nazwy kapeli, na co jej członkowie zareagowali podziękowaniem w formie oklasków skierowanych do publiczności.

   Aby nie porzucać Marbles zagrano Fantastic Place, które pozwoliło na chwilę oddechu, niemniej to przecież także emocjonalny (choć momentami może zbyt słodkawy) kawałek. Następnie był przeskok o trzy lata wstecz do płyty Anoraknophobia i ku mojej ogromnej uciesze zagrano When I Meet God. Uczciwie przyznam, że finalne solo Rothery’ego byłoby dla mnie lepsze, gdyby muzyk grał z użyciem slide’a na palcu (jaki stosował np. podczas Weekendu w 2005 roku), ale ogólne wrażenie z wykonania tego utworu pozostaje znakomite i When I Meet God podtrzymywał wysoki poziom sobotniego koncertu. Kolejnym wyborem okazał się The Fruit of the Wild Rose, po czym nastąpił powrót do Marbles oraz This Strange Engine. Zagrano odpowiednio Genie oraz An Accidental Man. Zwłaszcza przy drugim z  utworów Hogarth wręcz szalał na scenie, co rusz zmieniając położenie i dynamicznie wędrował wzdłuż krawędzi od jednego rogu do drugiego. Zanim muzycy po raz pierwszy opuścili widzów, wykonali Separated Out z Anoraknophobia.

   Bis numer jeden składał się z utworów Estonia oraz This Is the 21st Century. Pierwszemu kawałkowi towarzyszyły niestety pewne potknięcia i słuszne były późniejsze opinie, że zagrano go rozczarowująco. This Is the 21st Century jednak w pełni zatarł złe wrażenie i calutkie niespełna dwanaście minut pokryte było magią oraz jakże przyjemną dla uszu muzyką. O ile wokal Hogartha był wspaniały, tak w przypadku tego utworu podkreśliłbym przede wszystkim grę Rothery’ego oraz Kelly’ego.

   Na drugi bis przygotowano This Strange Engine z albumu o tym samym tytule (nawiasem mówiąc, pojawił się on także dwa lata temu). Dało się odczuć, że wielu widzów czekało na niego szczególnie i nie było żadnym zaskoczeniem, że trwająca ponad kwadrans suita brawurowo zwieńczyła sobotnie spotkanie.

   W niedzielę formą supportu było spotkanie z cyklu Q&A (Questions & Answers). Muszę przyznać, że o ile miłym doświadczeniem była obserwacja członków Marillion siedzących na krzesłach i odpowiadających na różne zagadnienia, tak sam potencjał takiego wydarzenia nie został wykorzystany. Pytania, jakie zadała prowadząca dyskusję, okazały się mało odkrywcze i o wielu rzeczach można przeczytać na pierwszej lepszej stronie poświęconej Marillion. Oczywiście miło usłyszeć, że pierwszą inspiracją dla Kelly’ego był (mistrz!) Rick Wakeman albo że początkowy pomysł Rothery’ego na karierę artystyczną stanowiła próba grania na pianinie, niemniej z takiej konwersacji należało wycisnąć więcej. Na szczęście pozytywne nastawienie muzyków i spora dawka humoru, jaką poczęstowali widzów, sprawiły, że Q&A z Marillion to wciąż miłe wspomnienie.

   Brytyjczycy powrócili na scenę kilkadziesiąt minut później, grając to, czego się wszyscy spodziewali. Myślę, że nie tylko ja poczułem ulgę, gdy Hogarth stwierdził, że z płyty Happiness Is the Road dokonali selekcji utworów. Z dwukrążkowego albumu wybrzmiały The Man from the Planet Marzipan, Dreamy Street, This Train Is My Life, Essence, Wrapped Up in Time, Liquidity, Nothing Fills the Hole, Woke Up, Trap the Spark oraz A State of Mind. Ponadto fantastycznie wypadł tytułowy Happiness Is the Road (zjednoczona publiczność chóralnie pociągnęła refren), a nie zabrakło także Real Tears for Sale (podobnie jak dwa lata temu). Warto napomknąć, że pomiędzy The Man from the Planet Marzipan a Dreamy Street pojawił się jeszcze No Such Thing jako pierwszy akcent z albumu Somewhere Else (2007).

   Następnie usłyszeliśmy Invisible Ink z płyty Sounds That Can’t Be Made (2012). To o tyle istotne, że jesienią 2012 roku, gdy Marillion promował ten album na trzech koncertach w Polsce, zagrał z niego wiele kawałków (na czele z cenionymi Gaza i Power), lecz Invisible Ink pominął. W Łodzi otrzymaliśmy zatem kolejny powiew świeżości.

   Przy Whatever Is Wrong with You (powrót do wiodącego albumu) przydarzyły się kolejne problemy techniczne. Tym razem z gitarą Hogartha. Już w piątek raz przerwano utwór (z winy wokalisty, do czego otwarcie się przyznał, wypowiadając słowa, których nie będę cytować), w sobotę nie najlepiej wybrzmiała Estonia, a w niedzielę zawiedli technicy. Pomimo że Whatever Is Wrong with You przerwano, aby dać szansę na interwencję technikowi, na nic się ona zdała i przy kolejnym podejściu brytyjski wokalista ponownie zgłaszał niemożność korzystania z instrumentu. Muszę przyznać, że dość kompromitująco prezentował się trwający kilka minut obrazek śpiewającego Hogartha, przy którym kucał jeden z członków obsługi, w pośpiechu starający się naprawić usterkę z gitarą. Wydaje się, że w głębi duszy liderowi Marillion towarzyszyło zdenerwowanie zaistniałą sytuacją, ale był w stanie nadać incydentowi humorystyczny wydźwięk i wszystko rozeszło się po kościach.

   Następnie znakomicie wybrzmiał kawałek Somewhere Else, podczas którego nie zabrakło charakterystycznego już megafonu Hogartha. Jeszcze więcej emocji dostarczył zamykający album Sounds That Can’t Be Made  utwór The Sky Above the Rain. Pomimo że pod względem tekstowym nie jest to nad wyraz odkrywcze dzieło, to zyskuje ono dzięki świetnej kompozycji oraz stopniowemu budowaniu napięcia.

   Bisy mogły wielu zaskoczyć. Najpierw odświeżony po dłuższej przerwie cover Toxic Britney Spears (osobiście nie wykazuję aprobaty dla sięgania po takiego rodzaju utwory), po nim zaś nastąpił nieoczekiwany powrót do Season’s End. Fani Marillion doskonale wiedzą, z jaką reakcją spotkał się w momencie premiery singiel Hooks in You, który był pierwszym owocem współpracy z Hogarthem po odejściu Fisha. Na łódzkim koncercie publika bawiła się jednak znakomicie, chętnie klaszcząc i skacząc do rozrywkowego numeru.

   Skoro już wspomniałem o Fishu, to należy dodać, że przedostatnim kawałkiem był Slàinte Mhath z płyty Clutching at Straws (1987), a wieczór podsumował optymistyczny fragment One Tonight z The Leavers – utworu pochodzącego z ostatniego dokonania Marillion, czyli Fuck Everyone and Run (F E A R) (2016). Członkowie zespołu opuścili scenę w wyśmienitych nastrojach. Tryskali energią i widać było, że są w pełni zadowoleni z trzydniowego występu. Podobnie jak zgromadzona w łódzkiej Wytwórni międzynarodowa publiczność.

   Na koniec warto w kilku słowach podsumować Marillion Weekend 2019. Bez wątpienia wydarzenie utwierdziło w przekonaniu, że brytyjski zespół nieustannie prezentuje znakomitą formę. Pomimo że panowie są już przed lub po przekroczeniu sześćdziesiątego roku życia, wciąż są w stanie przekazać wiele emocji. Steve Hogarth wykazuje końskie zdrowie i szaleje na scenie, nie tracąc przy tym talentu aktorskiego, Steve Rothery porusza serca gitarowymi popisami, a nieodłącznymi elementami tej układanki są dbający o wybitne tło Ian Mosley, Mark Kelly oraz Pete Trewavas.

   Czy Marillion Weekend odbędzie się w Polsce za dwa lata? Miejmy nadzieję, ale najważniejsze, aby zespół był na to gotowy. Wszyscy wiedzą, co o schodzeniu ze sceny śpiewał Grzegorz Markowski. Myślę, że Hogarth i spółka podzielają takie myślenie i są tego doskonale świadomi. Dlatego jeżeli za jakiś czas trafimy na ogłoszenie z zaproszeniem na trzydniowe show, możemy być pewni jednego – czeka na nas muzyczne arcydzieło, jakim jest kolejny występ legendarnego Marillion.

 

Zdjęcia:

Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.