W piątkowy wieczór fani Fields Of The Nephilim zgromadzili się we Wrocławiu licząc na smakowitą gotycką ucztę. Nie zabrakło Czarnych Pań w gorsetach oraz panów w czarnych, długich płaszczach, kowbojskich butach i obowiązkowych kapeluszach na głowie...
Na temat supportu, w ramach litości, nie będę się wypowiadał. O godzinie 21:04 Nephilim ponownie zeszli z niebios na ziemię. Koncert rozpoczął się od Intro (The Harmonica Man) i z miejsca zrobiło się klimatycznie. Następnie zabrzmiały Preacher Man i Trees Comes Down, które niestety nie powaliły z uwagi na problemy z nagłośnieniem. Następnie Carl McCoy wraz z kolegami zaprezentowali energiczną, krótką wersję Endemoniady, która wypadła znacznie lepiej pod względem dźwięku. Hipnotyczne Love Under Will stanowiło idealne wprowadzenie do, w mojej ocenie, najlepszego fragmentu całego występu, czyli Dawnrazor. Scenę zalały zielone światła, a potężne bębny i przyprawiające o ciarki na plecach gitary sprawiły, że publiczność zgromadzona w Sali A2 mogła przenieść się do innej rzeczywistości. Świetny wokal Carla stanowił dopełnienie tej, blisko 9 minutowej szczypty magii.
Wykonanie Moonchild niestety nie powaliło (ponownie pojawiły się problemy z jakością dźwięku). The Watchman został wykonany bardzo dobrze, ale po Dawnrazor ciężko było mnie powalić. Członkom zespołu udało się to jednak w trakcie Psychonaut. Rewelacyjny bas, kapitalne gitary w rozimprowizowanej wersji, w połączeniu z hipnotycznym wokalem Carla i sumeryjskimi klimatami w tekście sprawiły, że ponownie można było przenieść się hen, daleko poza rzeczywistość. Ciężko nawet opisać obrazy, które ukazywały się w mojej wyobraźni w trakcie słuchania Psychonaut na żywo.
Na finał podstawowej części zagrali deser w postaci Last Exit For The Lost. I po raz kolejny, już od pierwszej sekundy tego genialnego utworu, magia w najczystszej postaci ogarnęła salę. McCoy wraz z kolegami zahipnotyzowali słuchaczy. I to rosnące z każdą chwilą tempo… Ciężko było ustać w miejscu - czapki z głów!
Na bis zabrzmiało Prophecy - niestety ani w wersji studyjnej, ani koncertowej utwór ten mnie nie przekonuje. Na sam koniec Nephilim zostawili prawdziwe misterium w postaci Mourning Sun. Wykonanie wbijające w ziemię, począwszy od świetnego intro, poprzez gitary, światła i wokal Carla oraz puszczone z taśmy outro. Wszystko to sprawiło, że dobre trzy minuty po zakończeniu koncertu sporo osób (w tym autor) stało i patrzyło jeszcze na scenę w głębokim zamyśleniu. McCoy swoim zwyczajem nie mówił nic podczas występu, a odezwał się jedynie na sam koniec i powiedział swoje tradycyjne "Thank You very much. Goodbye". Jeszcze długo po koncercie kołatał mi się w głowie fragment zwrotki Psychonaut:
Let us gather hallucinations from our private minds
Let us wit
Ness the reincarnation of the Sun
{Misc. chants}
Leviathan
May the mountains shake you to the core
Xi dingir anna kanpa, Xi dingir kia kanpa...
{Envea rechne.}
{Ad lib the chants... switch kia/anna}
Pray for Leviathan, Leviathan.
Do zobaczenia następnym razem Panie McCoy.