Dwa lata po poprzedniej wizycie w Polsce amerykańska formacja The Neal Morse Band powróciła do Polski z kolejnym epickim dziełem...
Porzednio promowali świetny koncept album The Similitude Of A Dream, tym razem jego kontynuację, równie wyborny The Great Adventure. I tym razem przybyli do warszawskiej Progresji, która może i nie wypełniła się tego wieczoru do końca, jednak gdy pół godziny przed dwudziestą zajechałem pod klub, do wejścia prowadziła kilkunastometrowa kolejka. No a poza tym, gdy patrzyło się z góry na publiczność wypełniającą salę, wypadało się tylko cieszyć, że jest jeszcze tak liczna grupa ludzi, której chce się słuchać tak „niemodnego” grania.
Konstrukcja koncertu była dosyć oczywista. W jego pierwszej części grupa zagrała materiał z pierwszego dysku The Great Adventure zaczynając od dziesięciominutowego Overture i kończąc na Beyond The Borders. W drugiej odpalili kolejny segment tej płyty oraz dodatki, które poleciały w formie długiego, prawie półgodzinnego bisu, na który złożyła się wiązanka kompozycji z dorobku Neala Morse'a z takich albumów jak Testimony, One, ?, Sola Scriptura, Lifeline, Testimony 2, Momentum, The Great Experiment (miażdżące The Call!) i The Similitude Of A Dream [symfoniczny i patetyczny finał w postaci Broken Sky/Long Day (Reprise)]. Cały encore medley okraszony został stosownymi okładkami, przypominającymi płyty, których wyjątki słuchaliśmy. Podobnie zresztą było jeśli chodzi o główne danie wieczoru. Specjalne, robiące naprawdę duże wrażenie, animacje, wyświetlane na ogromnym telebimie, fantastycznie – wraz z bogatymi światłami - tworzyły scenografię występu.
Zespół był w formie. To zresztą nie nowość. Neal Morse kilkukrotnie się przebierał. Już na początku pojawił się w białej bluzie z nałożonym kapturem, najbardziej intrygująco i kolorowo wyglądał jednak podczas znakomitego (!) Vanity Fair. Tradycyjnie wzniośle wyciągał dłonie i klękał przy klawiszach na koniec koncertu. Utalentowany Eric Gilette z dużą precyzją serwował kolejne solowe figury, zaś z pozoru spokojny i stateczny Randy George, jak zwykle miał chwilę na wygłupy. Gentelmen Bill Hubauer za podwyższonym zestawem instrumentów klawiszowych urzekał elegancją podkreśloną charakterystycznym nakryciem głowy oraz ciepłymi dodatkami wokalnymi. No i Mike Portnoy. Pisanie, że to wulkan energii zespolony ze swoim instrumentem to już truizm. Całości dopełniało bardzo dobre brzmienie. Publiczność przyjęła ich entuzjastycznie, oni też byli zachwyceni i niezwykle długo opuszczali scenę. Piękny koncert.
A ci, którzy chcieli ukoronować ten wieczór jakąś miłą pamiątką, mieli niezwykle bogaty wybór w koncertowytm sklepie pełnym koszulek, płyt CD i winylowych z autografami zespołu (!) oraz innych gadżetów.
Tracklista: Overture / The Dream Isn't Over / Welcome To The World / A Momentary Change / Dark Melody / I Got To Run / To The River / The Great Adventure / Venture In Black / Hey Ho Let's Go / Beyond The Borders / Overture 2 / Long Ago / The Dream Continues / Fighting With Destiny / Vanity Fair / Welcome To The World 2 / The Element Of Fear / Child Of Wonder / The Great Despair / Freedom Calling / A Love That Never Dies, Encore medley: The Land of Beginning Again / Reunion / The Temple of the Living God / The Conflict / Leviathan / It's for You / Momentum / The Call / Broken Sky / Long Day (Reprise).