To był bodajże trzynasty solowy koncert Stevena Wilsona w naszym kraju. Artysta, mimo tak częstych odwiedzin, za każdym razem wzbudza duże zainteresowanie swoimi występami i - co najważniejsze - równie duże emocje. Nie inaczej było i tym razem w krakowskim klubie Studio...
Już trzeci raz Brytyjczyk dotarł do nas w ramach trasy promującej wydany w 2017 roku świetny To The Bone. Przypomnę, że w lutym ubiegłego roku pojawił się w Poznaniu i Zabrzu, potem w lipcu we wrocławskiej Hali Stulecia, no i tym razem w Łodzi oraz w grodzie Kraka. Widziałem go w 2018 roku w zabrzańskim Domu Muzyki i Tańca i tym, co najbardziej intrygowało mnie w kontekście tegorocznego występu, to zmiany o jakie pokusi się muzyk w stosunku do koncertu, w którym uczestniczyłem. Jak się okazało, było ich całkiem sporo.
Zacznijmy jednak od powtórek. Identyczny był początek w postaci odegranych dokładnie w tej samej kolejności Nowhere Now, Pariah, Home Invasion i Regret #9. A później jeszcze pojawiły się, też po raz kolejny, choć w innych miejscach setlisty, The Same Asylum as Before, Ancestral, Permanating, Song of I, Lazarus, Detonation, Vermillioncore, Sleep Together oraz obowiązkowo na koniec, przejmujący jak zawsze, The Raven That Refused to Sing, uzupełniony równie obowiązkowym klipem.
„Nowościami”, które oferował krakowski gig (w porównaniu z tym ubiegłorocznym w Zabrzu) były Get All You Deserve, No Twilight Within the Courts of the Sun, Index i Song of Unborn oraz rzeczy spoza solowej kariery muzyka, takie jak Jeżozwierzowe Don't Hate Me, The Sound of Muzak oraz wykonany w akustycznej wersji tylko przez Wilsona i Adama Holzmana Sentimental. W takim samym ascetycznym anturażu podany został Blackfieldowy... Blackfield. Oczywiście że szkoda, iż z zestawu wyleciały transowe Arriving Somewhere but Not Here, przesmutne Heartattack in a Layby, czy genialne Even Less. No ale... coś, za coś?
Koncert potrwał prawie trzy godziny i składał się z dwóch części oddzielonych dwudziestominutową przerwą. Tym razem artysta wybrał salę, w której zdecydowana większość publiczności zajęła miejsca stojące, tradycyjnie jednak okrasił spektakl wizualizacjami, które wyświetlane były na ogromnym ekranie za sceną lub na przezroczystej kotarze oddzielającej scenę od publiczności. To na niej pojawiła się między innymi Ninet Tayeb śpiewająca z Wilsonem Pariah. Choć oczywiście precyzyjne współgranie muzyki z obrazem robiło wrażenie, to jednak całość miała nieco skromniejszy wymiar, wszak np. w takim Permanating nie mieliśmy dyskotekowej kuli (jak w Zabrzu), czy tancerek (jak na DVD zarejestrowanym w londyńskiej Royal Albert Hall).
I jeszcze jedna zmiana. Miałem wrażenie, że tym razem Wilson (z wyraźnie skróconą fryzurą) był wyjątkowo gadatliwy, pozytywnie nastawiony i wyluzowany. Chwalił na przykład entuzjastyczną publiczność w Krakowie („docinając” przy okazji tej łódzkiej) i... „zapomniał” nazwiska swojego bębniarza podczas prezentacji. Ponadto nie przeszkadzali mu fani robiący komórkami zdjęcia, czy nagrywający filmiki.