Po obejrzeniu występu Michael Schenker Fest, który wczoraj odbył się w łódzkim klubie Wytwórnia, chciałoby się zakrzyknąć już mocno wyświechtane powiedzonko o tym, że stara gwardia nie rdzewieje…
Bo faktycznie tak jest. Nie chcę oczywiście jakoś złośliwie wypominać wieku ośmiu panom, którzy tego wieczoru pojawili się na scenie, ale jego średnia wyraźnie przekracza sześćdziesiątkę. Najmłodszemu z nich, Doogiemu White’owi, brakuje ledwie dwóch lat do tego pięknego jubileuszu, a Graham Bonnet ma już nawet z przodu siódemkę. Nic to, bowiem we wtorek muzycy dali takiego czadu, że musieli zaimponować niejednemu z, oglądających ich, młodszych fanów rocka.
W całe wydarzenie wprowadziło zebranych puszczone z taśmy intro Highway to Hell AC/DC, ale już punktualnie o 19 na scenę wyszedł sam Mistrz, Michael Schenker, i razem z kapelą odpalił Scorpionsowskie Holiday, a zaraz po nim totalny killer UFO, Doctor Doctor, w którym publiczność po raz pierwszy, ale i nie ostatni, dała o sobie znać.
Dwu i pół godzinny spektakl, okraszony na samej scenie wielkim banerem z logo zespołu i zdjęciem wszystkich muzyków, podzielony został na cztery części będące setami danego wokalisty. Zaczął Doogie White, po nim był Graham Bonnet, następnie Gary Barden a na sam koniec Robin McAuley. Oczywiście, podczas występów każdego z frontmanów, inni też wpadali na scenę robiąc drugi wokal czy chóry. Jednym słowem, było gęsto od tych podmianek i aż dziw bierze, że jeszcze się w tym panowie nie pogubili (a mówiąc poważniej, wiem, że wszystko mieli rozpisane ze szwajcarską precyzją). W tym miejscu warto oddać szacunek też trzem znakomitym instrumentalistom: potężnemu basiście Chrisowi Glenowi, który rozbrajał scenicznym luzem i przesympatycznymi minkami rzucanymi w stronę zebranych, grającemu na klawiszach i gitarze siwowłosemu Stevowi Mannowi oraz bębniarzowi Tedowi McKennie, który w Rock Bottom dał mocarne solo.
Prawie wszyscy wokaliści zaprezentowali się znakomicie. Prawie, bo jednak formą odstawał od nich nieco Gary Barden. Zaimponował za to nieprawdopodobną energią, witalnością i zaangażowaniem Graham Bonnet. W trampkach, stylowej, szarej koszuli, cienkim krawacie, w czarnych okularach przeciwsłonecznych i z zaczesanymi włosami robił wrażenie.
Nie będę tu szczegółowo opisywał setlisty (ta pomieszczona została pod relacją), powiem tylko, że ze sceny leciały co rusz prawdziwe hard rockowe petardy z bogatej dyskografii Schenkera nagrywane pod szyldami UFO, Michael Schenker’s Temple of Rock, Michael Schenker Group, McAuley-Schenker Group, Scorpions czy wreszcie Michael Schenker Fest. No właśnie! Materiał z tego ostatniego wydawnictwa gitarzysty praktycznie nie odstawał poziomem od wielu klasyków. I nie powinno to dziwić, bo takie numery jak Take Me to the Church, Warrior, czy Heart and Soul to prawdziwe hard rockowe hiciory. I w Łodzi wypadły doprawdy świetnie.
Gwoździem programu było jednak zagrane na koniec głównej części Rock Bottom rozciągnięte do niebotycznych rozmiarów (ileż to trwało?! Kwadrans!). Potem już tylko na bis poszło Lights Out i kurz mógł po nich powoli opadać. Fantastyczny wieczór z klasycznym hard & heavy, jak zwykle w tym miejscu fajnie nagłośniony i oświetlony. Szkoda jednak, ze duża sala Wytwórni nie zapełniła się tego wieczoru w całości. Cóż, kto nie był, niech żałuje. Z drugiej strony Schenker rzucił na koniec obowiązkowe See You next time. Zatem…
Setlista:
Holiday, Doctor Doctor, Doogie White Set: Vigilante Man, Lord of the Lost and Lonely, Take Me to the Church, Before the Devil Knows You're Dead, Natural Thing, Captain Nemo. Graham Bonnet Set: Dancer, Searching for a Reason, Desert Song, Night Moods, Assault Attack, Coast to Coast. Gary Barden Set: Ready to Rock, Attack of the Mad Axeman, Rock My Nights Away, Messin' Around, Armed and Ready, Warrior, Into the Arena. Robin McAuley Set: Bad Boys, Shoot Shoot, Heart and Soul, Only You Can Rock Me, Too Hot to Handle, Rock Bottom. Bis: Lights Out