Koncert Yes w malowniczym Parku Sowińskiego kończył niezwykły, progresywny weekend, podczas którego w stolicy wystąpili kolejno Steve Hogarth, Camel i wreszcie Jon Anderson, Rick Wakeman i Trevor Rabin…
Występy tych prawdziwych tuzów progresywnego rocka w Polsce zawsze budziły emocje. Tak było i tym razem, choć nie da się ukryć, że wspomniana bliskość mocno magnetyzujących koncertów odbiła się nieco na niedzielnej frekwencji. Amfiteatr nie wypełnił się po brzegi, trochę luzów było na płycie i na skrajnych sektorach. Żeby była jasność, nie było to wcale aż tak rażące. Było przyzwoicie, a gdy patrzyłem na rozentuzjazmowaną publiczność podczas finałowego, zagranego na bis, Roundabout miałem wrażenie, że cały amfiteatr unosi się wraz z ich dźwiękami. Muzycy naprawdę widzieli przed sobą ogromną rzeszę wiernych fanów, która swoimi reakcjami sprawiła im mnóstwo przyjemności i myślę, że pierwszy koncert trasy świętującej 50 – lecie Yes mogą uznać za udany. Trzymając się „technikaliów” warto słówko rzec o nagłośnieniu, bo powiedziano już to tu, to tam, jak to było z nim kiepsko. Pewnie, że szału nie dostrzegłem. Bo przede wszystkim było nieco za głośno i w przypadku Yes, trochę za płasko, z nadmiarem wysokich tonów. No ale porównywanie brzmienia koncertu do jakiegoś koszmaru z fatalnie nagłośnionego stadionu uważam za grubą przesadę.
I w związku z tym sam koncert, choć pewnie ich nie najlepszy na polskiej ziemi, uważam za bardzo udany. Trzej główni bohaterowie mogli zaimponować formą – szczególnie żywotny i wiecznie uśmiechnięty, Trevor Rabin. Ubrany w obowiązkową pelerynę Wakeman, znany wszak z poczucia humoru, przez cały koncert poważny, dał się ponieść emocjom na sam koniec, dzierżąc w dłoniach biały, gitarowy keyboard. No a Anderson? Gdy patrzyłem z bliska na tego niezwykle sympatycznego muzyka nie mogłem uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno temu wyglądało na to, że już nigdy, z powodu problemów zdrowotnych, nie zaśpiewa dla wielbicieli swojego unikalnego głosu. Tymczasem śpiewa i to naprawdę pięknie. Fantastycznie było słuchać tak specyficznych dla nich harmonii wokalnych. Tym bardziej, że setlista tego trwającego równe dwie godziny koncertu zawierała prawdziwe perły z ich historii i zarazem absolutny elementarz dla tych, którzy ich jeszcze nie słyszeli. And You and I, Changes, I've Seen All Good People, Heart of the Sunrise, Awaken (cudny!), czy Roundabout to tylko tak na szybko rzucone kilery. No i był hitowy Owner of a Lonely Heart, zagrany na koniec podstawowego seta, podrywający wszystkich z ławek i zmuszający do rytmicznego klaskania a nawet i tanecznych wygibasów. Myślę, że najlepszym komentarzem do ich występu było bardzo długie i gorące pożegnanie.
Przed gwiazdą wieczoru wystąpiła… inna gwiazda. Nasze rodzime i równie legendarne SBB w swoim klasycznym zestawieniu: Józef Skrzek – Apostolis Anthimos – Jerzy Piotrowski. Zagrali ledwie godzinę zaczynając od Memento z banalnym tryptykiem a kończąc na Z których krwi krew moja (po drodze były jeszcze chyba Walkin' Around the Stormy Bay, Going Away i Odlot). I bez zbędnych słów i komentarzy zaprezentowali klasę choć publiczność mieli nieco mniejszą a i sam amfiteatr nie był jeszcze skąpany w ciemnościach. Za to zabrzmieli nieco głębiej i selektywniej od headlinera. No i też zebrali mnóstwo zasłużonych owacji. Resztę niech dopowiedzą poniżej zamieszczone zdjęcia…