Kolejna wizyta Areny w Polsce to oczywiście efekt funkcjonującej od wielu lat dobrej współpracy między naszym rodzimym Metal Mind Productions, a neoprogresywną, pendragonowo – arenową rodziną, której wydawniczych owoców mamy już całkiem sporo…
Tym razem Arena przyjechała do Polski z dwóch powodów. Po pierwsze, by świętować wydany dwadzieścia lat temu album The Visitor, po drugie, by promować najnowszy album, Double Vision, który swoją oficjalną premierę będzie miał… za tydzień.
Muzycy pojawili się w stolicy – podobnie zresztą jak trzy lata temu – w kameralnej Proximie i wydaje się, że tym razem przyszło ich oglądać więcej fanów, niż wtedy, choć trzeba przyznać, że sporo brakowało do wypełnienia całej klubowej sali. Artyści wyszli na scenę z 10 – minutowym poślizgiem i zagospodarowali na niej półtorej godziny. Zaczęli od wykonania w całości wspomnianego jubilata, w albumowej kolejności. To naprawdę dobry i ceniony krążek i fajnie było go usłyszeć w koncertowym entourage’u. Oczywiście że wykonanie to miało swoje – nie czarujmy się – przewidywane momenty. Jak otwierający całość energiczny A Crack in the Ice, majestatyczny i chyba najważniejszy The Hanging Tree, rozmarzone, okraszone świetnym solem Johna Mitchella, Serenity i bardzo nośne, podrywające publiczność, Enemy Without, w którym nie zabrakło jednak małej wpadki Micka Pointera. Temu ostatniemu jakby trochę „przybyło lat” po zapuszczeniu brody i wyszczupleniu. Zrzucił też kilka kilogramów od ostatniej wizyty Paul Manzi, ale to mniej istotne. Ważne, że tradycyjnie śpiewał ze sporym zaangażowaniem i swobodą, do tego co rusz przywdziewał nowe elementy stroju, a to płaszcz z kapturem, a to cylinder, czy wreszcie gustowną białą kryzę.
Ostatnie pół godziny wypełniły tylko cztery kompozycje. Piszę tylko, bowiem ci, którzy śledzili setlisty z wcześniejszych występów tej trasy wiedzą, że muzycy grali dwa / trzy numery więcej, wśród których były Jericho, The Tinder Box i Ascension. Tych kompozycji w Warszawie zabrakło. Pojawiły się natomiast dwa nowe utwory, bardzo udane dodajmy. Balladowy, z wykorzystaniem akustycznych brzmień, Poisoned, oraz mocniejszy The Mirror Lies, w prawdziwym Arenowym stylu. Szkoda, że nie zagrali czegoś więcej, bo podejrzliwi mogą odbierać to jako słabość nowego materiału. A tak nie jest. Miałem okazję poznać już Double Vision i płyta naprawdę się broni. Na szczęście, krążek przedpremierowo był dostępny w koncertowym sklepiku i wszyscy spragnieni „premierowej Areny” mogli powetować sobie niedosyt.
Koncert zakończyły dwa obowiązkowe killery. Zawsze gorąco oczekiwany i tak też przyjmowany Solomon z ich debiutu oraz zagrane na bis Crying for Help VII z Mitchellem w kurtce w brytyjskich barwach, Manzim robiącym z publicznością call & response oraz z Clivem Nolanem chwytającym w finale za gitarę. Było dobrze. Nie dostaję dziś już może gęsiej skórki na wieść o ich koncercie, jak to kiedyś bywało, ale sentyment pozostał. Tak jak poczucie trafnie spędzonego czasu z kapelą, która cały czas daje radę. Można zresztą było ją spotkać parę chwil po koncercie przy doprawdy wypasionym „merczu”.
Przed Areną trzy kwadranse zagrali nasi rodzimi progmetalowcy z Art Of Illusion, których w ciągu ostatnich miesięcy widziałem dwukrotnie. Zagrali numery z dwóch swoich płyt i tradycyjnie już zaprezentowali się jako sprawni instrumentaliści.