Irlandczycy z God Is An Astronaut regularnie odwiedzają nasz kraj przy okazji kolejnych płytowych premier. Nie inaczej było i tym razem…
To już prawdziwa ikona post – rocka, choć oni sami za bardzo nie lubią tej muzycznej łatki, uważając że grają po prostu instrumentalnego rocka. Ich pozycja jednak wcale nie powinna dziwić. Zerknąłem nieco w przeszłość i zobaczyłem, że po raz pierwszy grali u nas już prawie dziesięć lat temu (wystąpili wówczas także i w Progresji w dniu… 09.09.2009). A sami grają już od 16 lat. To niesamowite, gdy patrzy się na ciągle młodych braci Torstena i Nielsa Kinsella, założycieli GIAA.
Widziałem ich już po raz trzeci i za każdym razem robili i robią na mnie piorunujące wrażenie. Choć ich sceniczne zachowanie wcale nie jest zbyt wylewne. Ba, koncerty przebiegają w myśl zasady „minimum słów – maksimum muzyki”. Torsten ogranicza się do powitania, pożegnania, czasami jakiejś zapowiedzi piosenki i drobnych podziękowań. Panowie nie robią nawet ustawki do wspólnego zdjęcia po ostatnim bisie. Liczy się tylko muzyka.
Muzyka, która ma emocje i którą potrafią wprawiać w trans, wywoływać zadumę i smutek, a czasami coś, co pozwala gdzieś daleko odlatywać. Ich tegoroczny (jedyny w Polsce) warszawski koncert był w zasadzie muzyczno – multimedialną prezentacją. Czterech muzyków skupionych na instrumentach (oprócz wspomnianych braci jeszcze Lloyd Hanney za bębnami i Robert Murphy - z występującego przed nimi Xenon Field - za klawiszami i z gitarą) a za nimi na ekranie tło w postaci rozświetlonego, gwiaździstego nieba. Do tego prawdziwa feria różnokolorowych świetlistych promieni układających się w rytm muzyki.
W takiej sytuacji trudno analizować, notować, myśleć o setliście. Bo sporo można stracić z tego swoistego misterium. Okej, promowali Epitaph, który światło dzienne ujrzał ledwie cztery dni wcześniej, i od jego dźwięków zaczęli. Potem jednak były rzeczy bardzo stare, jak Suicide by Star z All is Violent, All is Bright, czy The End Of The Beginning z tak zatytułowanego krążka. I dobrze, bo wspomniany Epitaph jest bardzo stonowany jak na nich. Dzięki temu, każdy kto ich jeszcze nie słyszał, mógł poznać od bardziej różnorodnej i zarazem reprezentatywnej strony.
Po godzinie i dwudziestu minutach żegnani byli przez licznie (choć nie wypełniającą szczelnie Progresji) zgromadzoną publiczność. Fajny koncert. Już odliczam czas do ich następnej wizyty.