Metalowy wieczór w warszawskiej Progresji, do którego doszło w minioną środę, miał bardzo międzynarodową obsadę, bowiem na deski klubu wychodziły składy ze Stanów Zjednoczonych, Włoch i Brazylii…
Wydarzenie, w związku z utrudnieniami na trasie, które dotknęły przybywające kapele, rozpoczęło się z godzinnym poślizgiem i tym samym potrwało niemalże do północy. Koncerty dwóch gwoździ programu poprzedziły półgodzinne sety włoskiego Ravenscry operującego w klimatach alternatywnego metalu podlanego nieco gotyckim mrokiem oraz amerykańskiego Halcyon Way, prezentującego bardziej ekstremalną i eklektyczną odmianę progmetalu.
Pierwszą z gwiazd koncertu była formacja Operation: Mindcrime, która na czele z Geoffem Tatem w ciągu godziny odegrała w całości pionierski i kultowy dla progresywnego metalu album Queensrÿche Operation: Mindcrime. W ten sposób legendarny już frontman amerykańskiej kapeli uczcił trzydziestolecie tej płyty, przypadające zresztą już za niecałe trzy tygodnie. Przyznam otwarcie, że nigdy nie byłem wielkim fanem Queensrÿche i nie klękałem przed tym krążkiem, niemniej muszę przyznać, że w tym koncertowym entourage’u rzecz wypadła naprawdę klasowo. I to zarówno pod względem wykonawczym, jak i brzmieniowym. Sześciu muzyków na scenie, momentami trzy gitary na pokładzie (!) (multiinstrumentalista Bruno Sa grał na klawiszach i gitarowym wiośle), do tego, w pewnym momencie, wokalne wsparcie ze strony córki Geoffa Tate’a, no i… on sam. Charyzmatyczny, w kapelusiku, okularach, fioletowej kamizelce i krawacie. Z głosem jak dzwon, o potężnej skali, śpiewający jakby czas w ogóle nie robił na nim uszczerbku. I choć to postać dosyć kontrowersyjna, mająca też swoją pozycję w metalowym świecie, nawet przez chwilę nie czuło się z jego strony rozczarowania dosyć mizerną frekwencją (która i tak na jego występie była tego wieczoru największa). Był energiczny, ruchliwy, uśmiechnięty i ciągle pobudzający publikę do mocniejszych reakcji.
Brazylijczycy z Angra przybyli do nas po raz pierwszy. Sporo lat grania, dziewięć płyt na koncie, a jednak w Polsce wiedza o nich jest wciąż niewielka. A szkoda, bo to kapitalny band z muzykami o potężnych technicznych możliwościach. I z wydaną w lutym tego roku – przynajmniej moim zdaniem – najlepszą płytą w dyskografii. Wspierana przez wspomnianego Bruno Sa na instrumentach klawiszowych piątka muzyków zagrała 80 – minutowy set z czterema kompozycjami z Ømni (Travelers of Time, War Horns, Insania, Magic Mirror), pokazującymi, oprócz power metalowej, bardziej tę ich progresywną stronę. Imponował formą ex-wokalista Rhapsody Of Fire, Fabio Lione, który sześć lat temu dołączył do składu. Rewelacyjnie spisywali się dwaj gitarzyści i to zarówno przy odpalaniu mięsistych riffów, jak i podczas kunsztownych partii solowych. Założyciel i lider grupy, Rafael Bittencourt, miał nawet swój akustyczny, krótki set, podczas którego zagrał i zaśpiewał dwie kompozycje, Lullaby for Lucifer i Gentle Change. Były też oczywiście wycieczki w przeszłość, na albumy Angels Cry, Holy Land, Fireworks, Rebirth, czy Temple Of Shadows, czyniące ten występ dla nich bardzo reprezentatywnym. No i było też naprawdę zacne perkusyjne solo ich młodego i bardzo utalentowanego bębniarza, Bruno Valverde. Szkoda, że już bliżej północy, publiczność zaczęła się nieco przerzedzać, czyniąc finał nie taki, na jaki Brazylijczycy z pewnością zasługują. Może następnym razem? Tylko czy będzie im się chciało do nas wracać?