Czwarta edycja ProgRockFest – muzycznego święta fanów progresywnego rocka - jest już historią. Podczas dwudniowej imprezy zagrało sześć formacji, na czele z legendą stylu, brytyjskim Galahadem, który mocnym występem zakończył festiwal…
W tym roku nie dane mi było niestety obserwować piątkowych występów, w których zaprezentowali się proAge, Yesternight i Lizard. Od znajomych, których spotkałem w sobotni już wieczór, zasłyszałem tylko, że świetny koncert dał Lizard (co oczywiście nie powinno dziwić). Nie wyszedł natomiast set Yesternight i to akurat wielka szkoda, bo widziałem ten zespół w ubiegłym roku w Toruniu, gdzie zaprezentował się z bardzo dobrej strony.
Drugi dzień festiwalu otworzył Metus. Już z uwagi na fakt, iż Marek Juza niezwykle rzadko występuje ze swoim projektem (ten legionowski koncert był ponoć czwartym w historii), było to niemałe wydarzenie. W stosunku do krakowskiego występu artysty z września ubiegłego roku, który miałem przyjemność oglądać, tym razem skład był delikatnie zmodyfikowany i uszczuplony. Nie wpłynęło to jednak na jakość koncertu, który po raz kolejny pokazał, że Metus „sceniczny” jest chyba jeszcze bardziej atrakcyjny od tego studyjnego. Bo sporo w nim nie tylko rockowego pazura, swoistej surowości, ale też i więcej luzu, przestrzeni i melodyjności, czyli cech, których delikatnie brakowało na starszych, bardziej ascetycznych i monumentalnych albumach muzyka. Dodatkowo, pewnego uroku występowi dodawały zapowiedzi poszczególnych kompozycji przez Marka Juzę, z lekka poetyckie, choć czasami niewolne od humorystycznych momentów. Podczas trwającego godzinę z kwadransem koncertu usłyszeliśmy między innymi rzeczy z najnowszych wydawnictw Metusa (Zamykam oczy, A niebo jest atramentowe z Czarnych motyli, Wake Up in the Land Where Shadows do Not Reach i I'm Adrift z Black Butterflies] ale też i utwory mające ponad dekadę, jak Apostasy i Solitude z New Dawn, czy Fallen z Deliverence. No i było oczywiście jak zawsze piękne Poza czas.
Kilka chwil po 20 na scenie zameldował się The Ryszard Kramarski Project. To też był dosyć wyjątkowy koncert, wszak wydany w ubiegłym roku solowy debiut lidera Millenium doczekał się w Legionowie absolutnej, scenicznej premiery. Koncert wypełnił oczywiście odegrany w całości i w albumowej kolejności Music Inspired by the Little Prince. Do tego, na scenie pojawili się dokładnie ci muzycy, którzy zarejestrowali Małego Księcia, w tym, chciałoby się powiedzieć, wszędobylski (wszak pojawiający się na wielu albumach środowiska krakowskiego proga) gitarzysta, Marcin Kruczek. Także i tego wieczoru musiał się mocno napracować, bowiem zagrał dwa koncerty pod rząd, wcześniej wspierając Metusa. Trzeba jednak przyznać, że jego solowe, bardzo melodyjne popisy były prawdziwą ozdobą koncertu TRKP. Sam lider, jak to ma w zwyczaju podczas Millenijnych koncertów, sporo mówił przed każdą kompozycją, starając się przybliżyć fabułę konceptu. To pod pewnym względem zabieg nieco kontrowersyjny, burzący jednolitą i zwartą muzyczną narrację. Na szczęście wtórowała Kramarskiemu Karolina Leszko. Ich wzajemne przekomarzania dodawały występowi sporo oddechu i sympatyczności. A sama Leszko wokalnie wypadła naprawdę świetnie. Jej mocna i żywa interpretacja Fox’s Secret była jednym z najfajniejszych momentów koncertu. Jak zapowiedział Ryszard Kramarski we wrześniu tego roku, na 20 – lecie Lynx Music, doczekamy się ponownego wykonania tej płyty na żywo. Ponoć w bardziej multimedialnym entourage’u. Tu mieliśmy jego małą zajawkę na samym początku występu. Ten zakończyły jeszcze dwa smaczki, bowiem na bis zebrani dostali premierowe wykonania starych kompozycji Astronomus FM i TV Show, które pierwotnie znalazły się na płycie Etermedia grupy Framauro (niewtajemniczonym przypomnę, że tak wcześniej nazywało się Millenium). W tym roku piosenki te dostaną nowe życie pod tytułami Visionary of Heaven oraz Welcome to My Channel na nowej wersji tego krążka. Warto też zauważyć, że wszyscy panowie z TRKP wystąpili w sobotę w jednolitych koszulkach z charakterystyczną różą, zdobiącą winylową wersję Music Inspired by the Little Prince.
Wieczór zakończył Galahad, który pokazał, że jest jak wino - im starszy, tym lepszy. Legenda brytyjskiego neo-proga przybyła do nas z małym przetasowaniem w składzie. I nie chodzi tu bynajmniej o starego basistę i zarazem nowego gitarzystę, Lee Abrahama. Bo sporo się ostatnio mówiło o powrocie do grupy basisty, Tima Ashtona, który zagrał na debiucie Nothing Is Written z 1991 roku i po latach na tegorocznym albumie. Tymczasem muzyka w Legionowie nie było. Zastąpił go stary Galahadowy znajomy, Mark Spencer. I bardzo dobrze, bo to prawdziwy sceniczny wulkan energii napędzający koncert. Muzycy spięli podstawowy set fragmentami najnowszego albumu Seas Of Change, który w koncertowym brzmieniu doprawdy zyskał. A między nimi pojawiło się prawdziwe The best of: Guardian Angel, Painted Lady, Empires Never Last, Beyond the Barbed Wire, Room 801 oraz dwa ukochane przez fanów klasyki w postaci nieśmiertelnego Sleepers i This Life Could Be My Last. Stuart Nicholson, jak za starych dobrych czasów, uwodził jedynym w swoim rodzaju głosem. Nie zapomniał też oczywiście włożyć charakterystycznego stroju i pochwalić się ostrym makijażem, co jeszcze mocniej dodawało mu charyzmy. Szczególnie ciekawymi momentami było wykonanie dwóch kompozycji z albumu Empires Never Last (tytułowej i wspomnianej This Life…). Dlaczego? Wszak oryginalnie na basie grał w nich Abraham, tu zaś zastępował Roya Keywortha na gitarze. I wszyscy ci, którzy obawiali się, że nieco misiowaty Lee nie podoła werwie z jaką obnosił się na scenie poprzedni gitarzysta Galahadu, musieli być lekko zaskoczeni. Bo ten nie tylko wydobywał ze swojego wiosła fajne dźwięki, ale też, razem ze Spencerem, przemierzał całą salę grając także wśród publiczności. To był bardzo udany koncert zwieńczony energetycznym, rozpędzonym bisem w postaci Seize The Day, podczas którego wielu zebranych wstało z krzeseł i podeszło pod scenę.
Tegoroczną edycję imprezy można z pewnością zaliczyć do bardzo udanych. Przygotowana z dużym pietyzmem (festiwalowe smycze, kubki, torebki, nagrody dla uczestników, kilka imprez towarzyszących) powoli staje się prawdziwą, choć może jeszcze niszową (wszak uczestniczyło w niej około 150 fanów) legionowską marką.