Steven Wilson to sprawdzona w Polsce marka. Jego albumy, wśród miłośników dobrego grania, w corocznych podsumowaniach okupują najwyższe pozycje a koncerty wzbudzają emocje, ciesząc się za każdym razem ogromnym zainteresowaniem. Nie inaczej było i tym razem w Zabrzu…
Bo na Wilsonie po prostu wypada bywać. Nie wiem ilu słuchaczy pojawiło się tego sobotniego wieczoru w Domu Muzyki i Tańca z takiego dosyć snobistycznego powodu, ale koncert był wyprzedany i sala tuż przed dwudziestą, gdy jeszcze nie zgasły światła, wyglądała imponująco.
Artysta przyjechał do nas po prawie dwuletniej przerwie. W kwietniu 2016 roku promował na trzech koncertach album Hand. Cannot. Erase. Tym razem przybył z jego następcą, bardzo udanym To The Bone, który w naturalny sposób zdominował setlistę, usłyszeliśmy bowiem z niego aż osiem kompozycji. Znajdujący się w centralnym miejscu ogromnej sceny Wilson wraz ze stojącym po jego prawej stronie basistą Nickiem Beggsem, gitarzystą Alexem Hutchingsem z lewej oraz umiejscowionymi z tyłu na podwyższeniach Adamem Holzmanem (instrumenty klawiszowe) i Craigiem Blundellem (perkusja) zaczęli od Nowhere Now i Pariah. Można powiedzieć, że już tradycyjnie zespół od publiczności dzieliła przezroczysta kurtyna, na której wyświetlano animacje. I to na niej pojawiła się Ninet Tayeb (a w zasadzie jej twarz) śpiewająca wraz z Wilsonem Pariah. Przez chwilę pomyślałem nawet, czy nie zgrabniejszym pomysłem byłoby rzucenie na kurtynę całej sylwetki Ninet, w naturalnej wielkości, tuż obok Wilsona. Z To The Bone usłyszeliśmy jeszcze tego wieczoru Refuge, People Who Eat Darkness, Song Of I oraz okraszone intrygującym klipem The Same Asylum As Before (wyświetlonym na ogromnym ekranie z tyłu sceny) i przebojowe Permanating, poprzedzone przez Wilsona długą przemową na temat muzyki pop i… niemalże rozkazem skierowanym do zebranych, aby ci powstali podczas tego utworu. Fajnie przy okazji wyglądała oprawa świetlna tego kawałka, z dyskotekowymi światłami i srebrzystą kulą nad sceną. No i zagrali też Detonation, które jeszcze przed koncertem nie było jakimś moim albumowym faworytem, ale trans jaki wytworzyli podczas niego naprawdę wgniatał w czerwony fotel, na którym siedziałem. Z poprzedniej płyty odpalili Home Invasion, Regret #9 i Ancestral z tradycyjnie niesamowitym i wzniosłym gitarowym solo. Tym utworem zresztą zakończono trwającą godzinę pierwszą część występu. W drugiej, rozpoczętej po 15 – minutowej przerwie, usłyszeliśmy między innymi Vermillioncore z minialbumu 4 ½ oraz, już na bis, Harmony Korine z solowego debiutu artysty i The Raven That Refused to Sing uzupełniony kolejną przejmującą animacją, znaną już z poprzedniej trasy muzyka.
No i wreszcie były rzeczy, na które wielu czekało. Zarówno w pierwszej, jak i drugiej częśći. Kompozycje Porcupine Tree. I to w dużej dawce. Mocne The Creator Has a Mastertape, Arriving Somewhere But Not Here i Sleep Together oraz delikatne Heartattack in a Layby i Lazarus. Ten ostatni, już mocno ograny, ale mnie nie przeszkadzał. Za każdym razem, gdy słyszę tę piękną piosenkę i widzę zdobiące ją archiwalne filmy, jestem po prostu wzruszony. Najbardziej szczególnym momentem było jednak zagranie przez Wilsona, na pierwszy bis, Even Less. W bardzo ascetycznej wersji, tylko na wokal i elektryczną gitarę. Ale i tak utwór zabrzmiał wyjątkowo, bo artysta zadedykował go wszystkim polskim fanom, którzy są z nim od pierwszej jego wizyty w Polsce (przy okazji zapowiedzi utworu popełnił zabawną pomyłkę). Zebrani zgotowali mu za te słowa owację na stojąco.
Ale nie zawsze było tak różowo, bo już nie pierwszy raz muzyk mocno wkurzył się na tych, którzy nagrywają koncert swoimi smartfonami. Prośba o „cieszenie się po prostu tą chwilą” przyniosła efekt, bowiem po interwencji, „nagrywaczy” już prawie się nie dostrzegało. Zakończony kilka chwil przed 23 koncert zwracał uwagę wyśmienitą formą muzyków oraz perfekcyjną oprawą świetlną. Nieco gorzej było z dźwiękiem. Choć przyzwoicie, to jednak ciut za głośno. A może jeszcze do tej pory brzmi mi w uszach jego koncert w łódzkiej Wytwórni sprzed dwóch lat.
I na koniec ciekawostka. W koncertowym sklepiku była między innymi do nabycia ostatnia płyta Wilsona. Niby nic nadzwyczajnego. Ale każdy egzemplarz był już podpisany srebrnym markerem przez artystę. Niegdyś taki rarytas kosztował znacznie więcej, tu był dokładnie w takiej cenie (w przypadku winyla może i niższej), jak „zwykłe” egzemplarze dostępne na polskim rynku. Może to być oczywiście wynikiem chęci sprawienia przyjemności fanom próbującym zdobyć podpis muzyka, który akurat pod tym względem zbyt „wylewny” nie jest. Ale chyba bardziej znakiem czasów, w których żyjemy. Czasów, w których sprzedaż albumów CD powoli zamiera i… warto czymś potencjalnego nabywcę skusić.