Najpierw uderzyła mnie ilość osób, ale pomyślałam, że to dobrze. Bo ja osobiście bardzo lubię zespół Nothing More i nawet nie próbuję udawać, że jest inaczej. A później uderzyła mnie już tylko fala dźwięku, gdy tłum ryknął na widok muzyków. Zaczęli absolutnie szalonym „Christ Copyright”, który od razu na wstępie powiedział mi, żebym nie spodziewała się fajerwerków akustycznych. Płaska przestrzeń piwnicy ledwo radziła sobie z tym natężeniem, generując momentami trzaski i piski, ale tam i tak najbardziej liczyła się energia. I na szczęście na tym koncercie polska publiczność dokazywała. Szczególnie przy utworach z najnowszego wydawnictwa The Stories We Tell Ourselves. Podczas „Let ’em Burn” nawoływania „Everybody, everybody, yeah!” były wykrzyczane przez fanów niczym na stadionowym show. Sam zespół nie pozwalał nawet na chwilę wytchnienia. Jonny Hawkins biegał po malutkiej scenie jak w ekstatycznym transie i naprawdę wokalnie robił swoje.
Po zagraniu starszego „Mr. MTV” i znowu świeżego „Don’t Stop” (co ciekawe, powstała wersja tego utworu nagrana we współpracy z Jacoby Shaddixem, wokalistą Papa Roach), po których ludzie chyba nie mogli już normalnie oddychać, wniesiono na scenę coś na wzór obrotowego stojaka na gitarę. W stojaku umieszczono bas i zza tłumu wyglądało to jak obłąkana improwizacja trzech osób na jednym instrumencie. W rezultacie dało to świetny efekt i dopełniło moje wrażenie, że Nothing More to nie tylko zespół grający koncert, ale przede wszystkim artyści tworzący spójny performance muzyczny.
A to był dopiero początek koncertu. Zgromadzonych tego wieczoru w Hydrozagadce fanów mocnego grania czekały jeszcze takie petardy jak „Ripping me apart”, „Do you really want it” czy nominowane do Grammy w kategoriach Best Rock Song oraz Best Rock Performance „Go To War”. Nie zabrakło też akustycznego epizodu, czyli utworu „Just Say When”. Zabawnym było obserwować dwa obozy wśród publiczności - jeden, pełen wizerunkowych indywiduów, uskuteczniający podręcznikowy, metalowy młyn tuż przed zakratowanym stanowiskiem akustyka oraz drugi, delikatnie łysiejących panów około trzydziestki, w okularach i koszulach w kratę zapiętych po samą szyję, bujających łapami w górze niczym na hiphopowym freestyle’u. Było w tym coś przyjemnego i uroczego - ta miękka świadomość jak muzyka łączy i bezkolizyjnie pozwala spotkać się totalnie różnym światom.
Ostatnim etapem koncertu był ukłon w stronę starszych kompozycji, takich jak „I’ll be OK” z fragmentami „Here’s To The Heartache”, legendarnej „Jenny”, „This Is The Time (Ballast)”, a także „Salem (Burn the Witch)” z albumu The Few Not Fleeting (2009). Nie było bisu. Hawkins określił typowe zagrania koncertowe używane w całej branży terminem „rock star shit”. Czy słusznie - ciężko oceniać. Każda kapela ma własne zasady sceniczne, które warto uszanować, bo to wynika z ich wrażliwości i czucia danej sytuacji. Jakkolwiek zabrakło mi tam takich utworów z najnowszego albumu, jak „Still In Love” czy „Who We Are”, a ze starszego przede wszystkim „Take a Bullet”, które świetnie wpasowałyby się w rolę bisu. Jestem to jednak w stanie wybaczyć i cierpliwie poczekać na kolejny przyjazd tej kapeli do Polski, mając nadzieję, że następnym razem zawitają do większego klubu, który dźwignie akustycznie moc ich brzmienia.