Norwegowie z Leprous doczekali się chyba wreszcie w Polsce takiego koncertu, o którym marzyli. Na miarę ich artystycznych ambicji i muzycznej oryginalności...
Po pierwsze, byli headlinerem. Po drugie zaś, to dla nich tak licznie stawiła się entuzjastycznie reagująca publiczność. Pewnie że warszawska Proxima do największych klubów nie należy i prezentuje się pod tym względem skromniej od tych, w których Trędowaci do tej pory u nas występowali (Progresja, Stodoła), niemniej odpowiednio dobrane miejsce i gorąca atmosfera robiły swoje. Bo w Progresji liczba ich najwierniejszych fanów nie wyglądała dotychczas imponująco, a w Stodole nadrabiali wielbiciele Devina Townsenda, którego muzycy całkiem niedawno supportowali.
Czy zatem Leprous nareszcie mocno pnie się w górę w rockowej hierarchii? Być może. Ich ostatnia płyta Malina, którą przyjechali promować na tym jedynym koncercie, wydaje się być najdojrzalszą w całej dyskografii, choć z pewnością też i najbardziej łagodną i przystępną. Ona zresztą wypełniła ponad połowę trwającego półtorej godziny koncertu. Wybrzmiało bowiem z niej aż siedem kompozycji na trzynaście wybranych na ten wieczór (Bonneville, Stuck, Illuminate, Malina, The Weight of Disaster, Mirage, From the Flame). Usatysfakcjonowani czuć się zresztą musieli fani „późnego” Leprousa. Bo pozostałe utwory pochodziły z dwóch wcześniejszych, też zresztą znakomitych, albumów: The Congregation, z którego dostaliśmy The Flood, Rewind i The Price, oraz z Coal. Ten ostatni reprezentowały odegrane w albumowej kolejności zabójcze i moje ukochane The Valley oraz Salt i Echo. Jednym słowem – prawdziwe greatest hits. Występ miał świetne tempo i dramaturgię. Zainaugurowany intro, w postaci solowego popisu na wiolonczeli Raphaela Weinroth-Browne’a, wystartował rozkręcającym się delikatnie Bonneville a zakończył, zagranym na trzeci bis, singlowym From the Flame z fantastycznym refrenem. Po nim długo jeszcze publiczność starała się wywołać muzyków na bis, przez moment nawet wydawało się to realne, niestety na tym numerze się skończyło. Ale i tak po drodze było mnóstwo gwoździ, jak chociażby The Price, który swoim poszatkowanym, matematycznym riffem wręcz wgniatał w ziemię.
Zespół przyjechał tym razem do nas w mocno rozbudowanym składzie. Z drugim gitarzystą Robinem Ognedalem i basistą Simenem Børvenem, którzy w czerwcu tego roku zostali oficjalnymi członkami formacji. Uzupełnieniem był wspomniany Weinroth-Browne, który już na Malinie zagrał partie wiolonczeli. Kompletności występowi dodawała duża forma wokalna Einara Solberga, który znakomicie radził sobie z karkołomnymi figurami falsetowymi, cztery telewizyjne ekrany za plecami artystów i dobry ruch sceniczny muzyków, którym chciało się na niewielkiej scenie Proximy czasami agresywnie pomachać głowami w rytm potężnych gitarowych riffów. No i dobrze było też z nagłośnieniem, choć na pierwszych dwóch kapelach wcale nie rozpieszczało.
Występ Norwegów poprzedziły trzy formacje, które z precyzją szwajcarskiego zegarka, zgodnie z harmonogramem, meldowały się na scenie. Najdłużej zostali na niej Islandczycy z Agent Fresco. Widziałem ich już po raz drugi i po raz kolejny zrobili na mnie duże wrażenie. Witalnością, energią i po prostu dobrymi kompozycjami, które w koncertowym entourage’u świetnie się bronią. Zamykający ich występ przebojowy The Autumn Red, z rozbudowaną końcówką, poderwał na sali wszystkich. Mniej entuzjazmu wzbudziły we mnie instrumentalne norweskie trio Astrosaur ocierające się między innymi o post rockowe i post metalowe klimaty oraz Australijska Alithia. Z drugiej strony, ta ostatnia zaskoczyła mnie zdecydowanie cięższym brzmieniem, niż to znane mi z wydanego w 2014 roku To the Edge of Time. Swoje robiło rozbudowane instrumentarium (chwilami dwóch perkusistów, klawiszowców, dwie gitary) i… Rosjanka Marjana Semkina z Iamthemorning!