Rzadko ostatnio bywałem na koncertach, podczas których bardziej interesowały mnie supporty niż sama gwiazda wieczoru. Tym razem jednak tak było…
Do krakowskiego klubu Studio (który po remoncie widziałem po raz pierwszy i zrobił na mnie w tym nowym entourage’u spore wrażenie) przybyłem głównie dla Myrath i Vuur. I nie żałuję. Tunezyjczyków oglądałem już po raz drugi (w 2016 roku w warszawskiej Progresji poprzedzali amerykańskie Symphony X) i tak naprawdę jedyną wadą ich występu był fakt, że był on najzwyczajniej za krótki. Rozpoczęty punktualnie o 18:10 (czasowa precyzja to kolejna zaleta wydarzenia) potrwał ledwie pół godziny. W tym czasie muzycy zdążyli zaprezentować głównie kompozycje z dwóch ostatnich albumów - Legacy i Tales of the Sands – na czele z takimi hitami jak Believer, Nobody's Lives, czy świetnym Beyond the Stars. Kapitalnie prezentował się Zaher Zorgati, frontman pełną gębą, potrafiący zmobilizować publikę do energetycznych reakcji. Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że kapela pójdzie w górę i niebawem w Polsce zagra pełny set. Bo w stylistyce orientalnego metalu mocno depcze po piętach Orphaned Land. Póki co nieusatysfakcjonowani zbyt krótkim występem fani mogli zaraz po koncercie spotkać sympatycznych Tunezyjczyków w ich całkiem wypasionym sklepiku.
Sporą atrakcją wieczoru była pierwsza wizyta w Polsce nowego projektu znanej, między innymi z The Gathering czy The Gentle Storm, holenderskiej wokalistki Anneke van Giersbergen. Tym bardziej, że towarzyszyły jej też niemałe nazwiska, jak chociażby perkusista Ed Warby (Ayreon, Gorefest) czy basista Johan van Stratum (Stream Of Passion). Dosłownie trzy tygodnie temu światło dzienne ujrzała ich debiutancka płyta In This Moment We Are Free – Cities utrzymana w konwencji progresywnego metalu. I to ją głównie promowali podczas trwającego trzy kwadranse występu. Z albumu wybrzmiało pięć kompozycji (Sail Away – Santiago, My Champion – Berlin, Days Go By – London, Save Me – Istanbul i Your Glorious Light Will Shine – Helsinki), których wykonanie – muszę przyznać - powoli zaczęło mnie przekonywać do wspomnianego krążka. Dwie gitary (momentami nawet trzy, gdyż za trzecie wiosło chwytała też i Anneke!) selektywnie wycinające progmetalowe riffy i skontrastowane z delikatnym wokalem Giersbergen intrygowały. Z drugiej strony nie ukrywam, że moim zdaniem jej wokal wypada lepiej w nieco łagodniejszych klimatach. Tu czasami zmagała się „siłowo” z ciężarem gitar. Za to wyglądała uroczo, pięknie i ujmująco. Także już po samym występie, szybko przychodząc do fanów. A w uzupełnieniu relacji z ich występu warto dodać, że Vuur zaskoczyło jeszcze dwoma kowerami - The Storm (The Gentle Storm) i oryginalnie wykonywanym przez The Gathering, Strange Machines, który zakończył ich koncert. Fajnie, że już w lutym przyszłego roku przybędą do Krakowa po raz kolejny. Tym razem jako headliner, o czym poinformowała ze sceny sama Giersbergen.
Epica to nie moja bajka. Chyba trochę już wyrosłem z symfonicznego metalu z żeńskim wokalem, z którym niegdyś lubiłem poobcować. Dlatego dziś, już z dużą rezerwą, podchodzę do tej całej muzycznej pompatyczności. I może dlatego chwilami miałem wrażenie, że więcej w tym wszystkim efektów i dobrej produkcji (świetne światła, dymy, kapitalnie nakręcający publikę artyści), niż samej muzyki. A już jeżdżący na swoim klawiszowym zestawie po wysokim podeście Coen Janssen mnie rozbroił. Żeby była jasność, dali zebranym w pełni profesjonalny koncert. Od rozpoczynającej w formie intro, także ostatni album, kompozycji Eidola, po zagrany na trzeci bis Consign to Oblivion. A na sam koniec podstawowego seta zaprezentowali ultra przebojowe Cry for the Moon z wykrzyczanym przez publikę forever and ever! Było naprawdę dobrze. Towarzyszący mi podczas koncertu znajomy, który widział ich już po raz trzeci, stwierdził, że to najlepszy z występów Epiki jakie oglądał. Nie polemizuję, wszak… nie każdy musi kochać taką konwencję.