ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

koncerty

03.11.2017

ØRGANEK, Łódź, Wytwórnia, 31.10.2017

ØRGANEK, Łódź, Wytwórnia, 31.10.2017

To był wyjątkowo chłodny wieczór. Halloween. Dochodziła 20:00. Powietrze było naelektryzowane czymś niepokojącym, a przez to pociągającym. Czułam w sobie ciepłą ekscytację, która wypierała powoli znużenie wywołane typowo jesienną chorobą. Wszystko to było bardzo przyjemne dopóki nie zobaczyłam potężnego cielska węża złożonego z tłumu ludzi. „O co chodzi z tą kolejką? Nie mieli wpuszczać wcześniej?” zapytałam dołączając do korowodu. „Mieli. Ostatnio ciągle tu tak jest” odpowiedział uczynny pan po mojej lewicy. Milczałam nieprzyjemnie zaskoczona. Pozostało czekać, mozolnie sunąc za innymi.

Może zacznę od tego, że – już abstrahując od tego ‘węża’ - Wytwórnia zawsze robi na mnie wrażenie. W tym pozytywnym sensie. Stojąc w obszernej sali, obserwując bezimienne instrumenty na mrocznej scenie, czuję się jakbym znajdowała się w jakiejś postindustrialnej świątyni, oczekując na misterium dźwięków, energii i światła. Ten klub ma naprawdę wielki potencjał, niestety już podczas wypatrywania polskiego Elvisa nowego pokolenia – Tomasza Organka, przy dźwiękach jakiegoś przypadkowego rockowego soundtracku, wiedziałam, że koncert będzie zbyt głośny. Nie żebym miała coś do głośnych koncertów. No może oprócz tego, że rzadko kiedy są dobrze wykręcone na stole akustycznym.

Na samym początku to jeszcze nie przeszkadzało, bo była adrenalina, euforia i wszystko leciało w kosmos. Bo jako intro wjechało „Warszawa 17:11”, a zaraz po tym były same hymny, jak „Rilke”, „Get it right”, „Głupi ja”, „Mississippi w ogniu” czy „Wiosna”. Bo wszyscy byli piękni jak Kate Moss w tych światłach, nawet jeśli Organek nie dawał rady wokalnie w refrenie. Ale w pewnym momencie emocje jakoś zjechały windą o 10 pięter i nagle zdałam sobie sprawę, że stoję w studni. Sekcja rytmiczna odzywała się jak zza szyby, bucząc i bulgocząc, wokal rozmywał się pod wrzeszcząco-skrzypiącą gitarą i już wiedziałam, że coś idzie cholernie nie tak. Po pierwszym zaskoczeniu, pojawiło się zmęczenie, które już mnie nie puściło. Zaczęłam topić się w wodzie kakofonii, bezradnie kręcąc głową i marszcząc czoło ze zrozumieniem, gdy zaobserwowałam pierwsze osoby opuszczające chyłkiem salę.

Trzeba przyznać, że Organek to wciąż brzmienie bardzo garażowe. I nie tylko brzmienie. Bycie też. Wszystkie niedociągnięcia techniczne nadrabiane były ogromną charyzmą, przez co kapela stawała się niczym delikatniejsza wersja grup rockowych rodem ze Seattle lat 90. Fascynującym było oglądać tę rzeszę fanów w naprawdę różnym wieku, którzy przyciągnięci nieco grzeszną niedoskonałością swojego idola, sami nie potrafili wyjść ze swoich form i przyjąć tej swoistej ody do wolności, jaką tworzyły te melodyczne utwory z niewyraźnym wokalem. Ludzie przychodzą na koncerty, by dotknąć czegoś nieosiągalnego dla nich – popularnego, a jednocześnie maksymalnie wyzwolonego – przynajmniej pozornie. Jednak, choć muzyka rozrywa ich od środka, coraz mniej dają się niej ponieść, by osiągnąć podobny stan ducha jak artysta na scenie. Bez bezpośredniej zachęty ani nie skaczą, ani nie klaszczą, ani nie pokrzykują gniewnie, bądź radośnie. A najchętniej chyba w ogóle nie wchodziliby w głębszą interakcję z zespołem, tylko biernie obserwowali, nagrywali albo fotografowali to, co dzieje się akurat na scenie. Przez taką sztuczną zachowawczość koncerty rockowe, jako szeroko pojęty performance muzyczny tracą sens. One są po to, by wyzwalać energię, a nie by uczyć jak ją tłumić. Organek wie to jak nikt inny. 31 października zrobił co do niego należało.  

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.