Dzieje Lucifer’s Friend to historia swoista: w jakiś sposób zadziwia, że debiut z 1970 roku nie zapewnił zespołowi popularności, skoro pojawił się w czasie najwłaściwszym dla tego rodzaju muzyki – flirtującego z progiem, a trochę też z psychodelią hard rocka – i przedstawiał się nie gorzej niż grupy nie najwyższej może, ale z pewnością wysokiej klasy. Niemcy z angielskim wokalistą Johnem Lawtonem – który, jeśli pominąć Lucifer’s, pojawił się nade wszystko na Firefly Uriah Heep, lecz również w licznych innych miejscach – zmieniając później konwencje, zaproponowali między innymi jazzującą płytę Banquet, ale najważniejszy zdaje się pozostawać album pierwszy, nazwany tak samo jak zespół.
Okoliczność, że – bodaj jeszcze mniej znani niż na swoim początku – trafili do Polski, wynikła ze starań Damiana Bydlińskiego, lidera Lizard, grupy wspierającej Lucifer’s Friend we wrocławskim Firleju. Mówił o tym pomiędzy koncertami, po własnym, na którym – jak sam stwierdził: eksperymentalnym – wraz z pozostałymi muzykami w całości zaprezentował nadchodzący, jednoutwórowy album Half-Live. Bydliński wciąż jest, by tak rzec, wokalistą charakterystycznym, pokazującym nieco komiksowe aktorstwo, dobrze współgrające z rzucającymi się w uszy tekstami (na różne, zależnie o uszu, sposoby), niepozbawione specyficznej a ciekawej charyzmatyczności. Nieoczywista też, także w świetle ich twórczości, okazała się sama muzyka; choć może trochę szkoda, że zabrakło w bisie oczywistego na Lizardowych koncertach Autoportretu.
Sednem jednak było pojawienie się na scenie, po długiej przerwie, Lucifer’s Friend. Wśród nich, oprócz Johna Lawtona, który zresztą nieraz w przeszłości zespół opuszczał, wystąpili Peter Hesslein – gitarzysta, jedyny stały członek grupy – oraz Dieter Horns: basista również, jakkolwiek z przerwą, obecny od początku. (Klawiszowiec Jogi Wichmann, a zwłaszcza perkusista Stephan Eggert dołączyli niedawno). Koncert wyglądał właściwie tak, jak powinien: mocno rockowy, z dającym o sobie znać udziałem klawiszy, improwizacjami, a także, co zrobiło na mnie największe wrażenie, godną podziwu sprawnością głosu Lawtona – ponadsiedemdziesięcioletni, na co dzień narażający gardło forsującą je konwencją, nie tracił ni mocy, ni zręczności, mimo zmian rejestru i nieraz długotrwałych śpiewań. Nie bez uśmiechu można było też słuchać jego rozmów z publicznością, nade wszystko z istotą, która zapragnęła wymienić z nim kilka budzących wątpliwości zdań – przyjętych przez Lawtona tyleż z ironią, co z umiarem w złośliwości. Nie zabrakło, rzecz jasna, utworów z jedynej wydanej w ostatnim czasie płyty: Too Late to Hate; i może przyjemniej byłoby usłyszeć w całości debiutancki album, którego przecież i tak było sporo, lecz trudno mieć o to pretensje. Dziwi tylko, że na taki koncert przybyło z grubsza sto osób – chociaż i w tym: w tej niepopularności, tkwi pewien urok.